Nigdy, jak żyję, nie czułem rozkosze;
Darmo mój umysł jej słodycze kreśli.
Nadzieja czasem błysnęła po trochu,
Lecz chybił zawsze skutek moje myśli.
Jedynie na to życie swe oglądał,
Bym tylko nudził i na próżno żądał.
Czy los oporny zrządził nieprzyjemnie,
Żebym przeciwnej podlegał niedoli?
Czy więc natura to sprawiła we mnie,
Abym mej dosyć nie mógł czynić woli?
I ten chce pono, i ta z nim wespoły,
Bym przykre znosił nędze i mozoły.
Słońce niekiedy mignęło mi złote,
Wnet chmura smutnym ukryła go kirem.
Zdatność, naukę, zapęd i ochotę
Fortuna ślepym skierowała sterem.
A tak z pewnego wyboczywszy toru,
Nie mam nadziei zysku i honoru.
Słodkie powaby, zapały przyjemne,
Co was czuć mogłem, ale nie doznałem,
Usiłki wasze są mi już daremne:
Serca dotkliwym nie rańcie postrzałem.
Czucia wam swoje i zalotne chęci
Szczęśliwszy niechaj nade mnie poświęci.
Cytro ma złota! co brzmiącymi strony
Drażniłaś mile poskok mojej ręki:
Porzuć świątnicę rozkosznej Dyjony,
Porzuć jej nucić łakocie i wdzięki.
Nic to nie nada. Zahartujmy serce
Przeciwko tkliwej Kupida iskierce.
Zemknęły młode, jako cień, me lata,
Które żółć gorzkim zaprawiła jadem.
Boli mię srodze chwil miłych utrata;
Nie powetuję żadnym ich nakładem.
Co ma być, nie wiem. Krótkoli, długoli,
Żyć już nie będę podług mojej woli.
Żegnam was, rodu ludzkiego ponęty:
Lube uciechy, rozrywki, słodycze.
Żegnam was, marne tego świata sprzęty:
Stopnie, honory, zyski hołdownicze.
Kiedy nic nie mam spółczesnego z wami,
Niechże wasz pozór oczu mi nie mami.
Niechaj się słońce wyjaśnia pogodne,
Niech czarne niebo wyrzuca pioruny.
Niechaj raz chwile wyciąga swobodne,
Drugi raz na łeb ciska los fortuny.
Już się mój umysł ni lęka, ni cofa,
Przyjąwszy na się postać filozofa.