Króla Augusta nie wsławił miecz,
Ni wielkich czynów blaski,
Ale Warszawie dał piękną rzecz:
Uroczy ogród Saski.
Tam śnił się młodym miłości sen,
Tam rój dziecięcy hasa,
Więc, gdy wspomnimy na ogród ten,
Nie przeklinajmy Sasa.
„Salon“ Warszawy, który zresztą od dawna przestał już być salonem. Ale zato 30, 40 lat temu jakże inaczej działo się w tym pamiątkowym ogrodzie!
W alei „Westchnień“ przesiadywały zakochane parki, najczęściej akademicy lub kandydaci na poetów, w towarzystwie urodziwych bon i wesołych szwaczek, jakby żywcem z „Cyganerii“ Murgerowskiej na grunt warszawski przeniesionych. Aleja główna była terenem zabaw podrastającej dzieciarni, a pod fontanną na ławkach wygrzewali się emeryci, często prawie stuletni starcy, z modroczarną wstążeczką „Virtuti Militari“ lub ponsową Legji honorowej w klapie staroświeckiego surduta.
Patrzył się taki zgrzybiały dziad
W ognistozłote słońce,
Wspominał werbel rycerskich lat,
Trąbki tryumfem grzmiące.
A zboku czyhał młodziutki żak
Z oczyma płomiennymi,
By z duszą starca wzlatać, jak ptak,
Za orły cesarskimi.
Najmodniejszą i najszykowniejszą była tak zwana aleja „Owocowa“. Tam, zwłaszcza w przedpołudnia niedzielne, po nabożeństwie, paradował cały wielki świat warszawski: najpiękniejsze kobiety, najwytworniejsza złota młodzież, pełna pewności siebie finansjera, a wśród tego tłumu, który literalnie zatłaczał całą aleję, zwracał zawsze uwagę ktoś, kto przyciągał spojrzenia wszystkich spacerowiczów.
Raz była to Modrzejewska, bawiąca na gościnnych występach w stolicy, innym razem Patti w tryumfalnym objeździe po Europie, oficer turecki w granatowym mundurze i czerwonym fezie, wzięty do niewoli w wojnie turecko-rosyjskiej, lub wreszcie słynny w Warszawie Miłosz z twarzą cygana lub Mefistofelesa, ów Miłosz tajemniczy, o którym krążyły legendy i który latał balonem, wykradał panny i siłą wzroku jedynie zapędził do klatki zpowrotem w ogrodzie zoologicznym dwa wspaniałe jaguary.
Na wzgórzu obok teatru Letniego snuły się jeszcze widma oficerów z Kongresówki, i którzy, zelżeni przez wielkiego księcia Konstantego, tu przychodzili odbierać sobie życie; a na wielkim placu przy bramie od ulicy Żabiej rozkładały się taborem niańki i mamki z gromadą niemowląt i kilkuletnich dzieciaków, pomiędzy niemi zaś przesuwał się częstogęsto wysztafirowany — strażak.
Trawnik w rumiankach plącze się w mgle
I palantowa meta;
W południe mamy zjawiały się
Z ciastkami od Eszteta.
Mażą się bąki, ślą zapach bzy,
Z słońca się ukrop toczy,
Strażak się puszył, a za nim szły
Nianiek i mamek oczy.
Specjalnym charakterem w ogrodzie Saskim odznaczał się ogródek wód mineralnych w stronie ulicy Granicznej. Tam od szóstej rano kuracjusze zapijali wody emskie i karlsbadzkie, a orkiestra pod dyrekcją Lewandowskiego wygrywała czarujące straussowskie walce i ogniste mazury i oberki, utworu samego kapelmistrza, bez którego udziału nie mógł się podówczas obejść żaden bal warszawski.
Chorzy stanowili jednak znikomą zaledwie cząstkę publiczności; większość składała się z pensjonarek i sztubaków, którzy przed pójściem do gimnazjum czy na pensję chcieli posłuchać doborowej istotnie muzyki, popatrzeć sobie w oczy i płonąć pierwszymi rumieńcami budzących się młodocianych uczuć.
A kiedy zapadł wiosenny zmierzch,
Wonny, perlisty rosą,
Zda się, nad starych kasztanów wierzch
Dawne się lata niosą.
Dam rokokowych rozbrzmiewa śmiech
Na złotym piasku alej
I brzmi kaskada dalekich ech:
„Kochaj mnie, pieść i szalej!“