Świat, co bajką jest, snem i marzeniem,
Dziwny i odrębny świat,
Tak jak miłość, wita go się z drżeniem, —
Gdy się ma piętnaście lat.
Płomień pragnień w twoim sercu nieci
Kraj, gdzie kwitnie pieśni kwiat, —
I, jak ćma do światła, doń się leci, —
Gdy się ma piętnaście lat.
„Piętnastoletniemu Arturowi O. Prosimy o zgłoszenie się do redakcji.“
Taką odpowiedź zamieścił był „Kurier Warszawski“ pewnego lipcowego dnia, roku Pańskiego tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego.
Odbiorcą byłem — ja.
Kiedym to przeczytał, świat zawirował mi przed oczyma, a do głowy buchnęła fala krwi gorącej jak ukrop.
Stało się bowiem, iż przed paroma dniami zaniosłem osobiście i wrzuciłem do skrzynki redakcyjnej, przeżegnawszy się uprzednio trzy razy, manuskrypt, zawierający kilka poezyj, napisanych i przepisanych ukradkiem, w głębokiej tajemnicy nie tylko przed rodziną i kolegami, ale nawet przed pewną szafirooką panienką.
Wieczór był chmurny i dżdżysty, zadania algebraiczne (znienawidzone gruntownie) czekały, ale któż oprze się takiemu wezwaniu, notabene, w skromności nieletniego poety najzupełniej nieoczekiwanemu.
Pobiegłem na plac Teatralny.
W domu, w którym mieściła się sławna restauracja Stępkowskiego, rezydował od lat dawnych w niepokaźnej lewej oficynie popularny „Kurjerek“.
Po wąskich schodach, zatrzymując się co chwila, wszedłem na pierwsze piętro i, stanąwszy przed drzwiami, wejść nie miałem odwagi.
Wtem usłyszałem za sobą czyjeś kroki. To zdecydowało. Szarpnąłem klamką i na wpół przytomny wszedłem.
Redakcja!
W pierwszym pokoju, przy stoliku pod oknem, siedział i pisał jakiś bardzo piękny pan, który nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi, pomimo iż złożyłem mu wysoce niezgrabny, ale za to niesłychanie czołobitny ukłon.
Natomiast z pokoju drugiego, w kłębach tytoniowego dymu, wyjrzała jakaś tłusta, jowialna twarz i usłyszałem głos, który wydał mi się dźwiękiem trąby archanielskiej, wzywającej mnie na sąd ostateczny:
„A czego to kawaler sobie życzy?“
Moment — i znalazłem się przed drewnianą kratką, taką, jaka odgradza zwykle kasjerów bankowych od publiczności, do której się na ogół nie ma zbyt wielkiego zaufania.
Za kratką stał ów jegomość z jowialną twarzą, grubawy, w czarnej marynarce, w aksamitnej brązowej kamizelce, z niedopałkiem cygara w mięsistych czerwonych ustach. Obok siedział okrakiem na krześle i przyglądał mi się lekko drwiącymi oczyma pan, podobny do Anglika (znałem ich z ilustracji) z niewielkimi faworycikami, w kapeluszu na bakier i z „hawelokiem“, przerzuconym przez ramię.
— Proszę pana — bąkałem urywanym głosem — proszę pana... to ja właśnie jestem ten „piętnastoletni Artur O.“
I wyciągnąłem z kieszeni „Kurierek“ z odpowiedzią.
— Aaa!
Jowialna twarz uśmiechnęła się życzliwie i serdecznie, grubawy jegomość wylazł z za kraty i podał mi rękę, którą uścisnąłem z takim szacunkiem, jakbym w jego osobie ściskał całą literaturę polską.
— Jestem Sabowski. Panie Tadeuszu! to autor tych poezyj, o których panu wspominałem.
— Czapelski — przedstawił mi się uprzejmie dżentelmen z hawelokiem.
— Panie Czesławie!
Z pierwszego pokoju wyszedł ów młody, piękny pan.
Istotnie był czarujący. Modre, rozmarzone oczy, bujna jedwabista czupryna, blada twarz, błękitny szalik na szyi. Prawdziwy poeta!
— Panie Czesławie! kolega.
Boże drogi! Sabowski — Wołody Skiba! Czesław — twórca „arabesek“! Czapelski, taki świetny dziennikarz! Kogoż to ja poznaję!
I zakręciło się znowu w mojej piętnastoletniej głowinie.
— Będzie chleb z tej mąki, kawalerze, — mówił Sabowski — będzie na pewno. Jesteś, kawalerze, poetą!
Otworzyły się podwoje raju...
Dźwięki, barwy, wiosny woń...
Chmurny lipcu!... o, nie! jasny maju!
Widzę wawrzyn na mą skroń...
Czy to jawa? Czy marzenie? gdzie to?
Ginie wszystko w srebrnej mgle...
Powiedzieli mi: „Jesteś poetą!...“
Jakże „ona“ zdziwi się...
A Sabowski począł mnie wypytywać: Jak się nazywam? Kto są moi rodzice? W której klasie jestem? (byłem w mundurku). Czy dawno piszę? Których poetów lubię najbardziej?
Po chwili zaś:
— Panie redaktorze! Panie Aleksandrze!
— A co tam?
I na kręconych wewnętrznych schodkach, które dopiero teraz zauważyłem, ukazali się dwaj panowie: siwy staruszek o niezmiernie miłej, pociągającej, tryskającej dowcipem twarzy i trzydziestokilkuletni człowiek w ciemnych okularach, szczupły, o wyglądzie raczej melancholijnym.
— Nowy poeta — zarekomendował mnie Wołody Skiba.
Wacław Szymanowski — on to był bowiem — posadził mnie od razu obok siebie na staroświeckiej wygniecionej, czarną ceratą pokrytej kanapie; Prus potrząsnął mocno moją ręką, ale mruknął przez zęby:
— Diabli nadali z tymi poetami.
Moja pierwsza wizyta w „Kurierze“ przeciągnęła się chyba do dwóch godzin. Szymanowski mówił o poezji polskiej i francuskiej, dawał wskazówki i rady, ostrzegał przed pesymizmem. Prus, niby to zatopiony w czytaniu jakiegoś pisma, robił co pewien czas uwagi, wywołujące wybuchy śmiechu Sabowskiego i Czapelskiego, a irytację Szymanowskiego i Czesława.
Ja byłem olśniony, wniebowzięty — i ogłupiały doszczętnie.
Tak oto wyglądała dawna redakcja i taki był początek moich stosunków z „Kurierem“.
Czy pamiętasz, mój drogi Czesławie,
Ten daleki, piękny świat,
Gdyśmy obaj marzyli o sławie,
Rwali pierwszych pieśni kwiat?
Tak minęło, jak sen, co przeplata
Życie: blichtr, złudzenie, kłam...
I dziś czegóż my chcemy od świata?
Powiedz, — bo ja nie wiem sam...