Pod Kopernikiem

Autor:

Błyska z obłoków ranna godzina
Złotym promykiem,
Dżdżysty jesienny dzień się zaczyna
„Pod Kopernikiem.“

Deszcz bije w szyby i cicho płacze,
Jak serc muzyka...
Ciągną szatkarze, wloką się tracze
„Pod Kopernika.“

 Jakie niezwykłe, oryginalne figury; jakie charakterystyczne, pełne temperamentu postaci, znane dzisiejszemu pokoleniu już tylko ze starych pism ilustrowanych, jeśli je kto jeszcze w chwilach nudy przegląda. Oto gromadka żylastych, siwych traczy; każdy z nich ma piłę i siekierę, każdy prawie w dziurce granatowej czy tabaczkowej kapoty nosi kolorową wstążeczkę: pamiątkę dawnych lat chwały, wspomnienie legendarnych bojów, o których mówić — nie wolno.
 Ruchy wojskowe, postawa sprężysta, wyprostowana, dziarska, na głowie rogatywka, a przy kapocie ten i ów guzik połyska numerem pułku. A jakie miny zuchowate, a jakie wąsiska sumiaste, a jakie nosy czerwone lub fioletowe, bo — powiedzmy to odrazu — nie gardził wiarus blaszanką okowity, czy też — lepiej jeszcze — kielichem araczku.
 Inni, inaczej ubrani, młodsi, byli „szatkownicy“. To pokolenie odmienne, późniejsze. Nie regularne już wojsko, lecz partyzantka. Zdarzali się między nimi niedobitki z legionu polskiego na Węgrzech, z walk Garibaldiego, z oddziałów Maksymiliana w Meksyku, — ale przede wszystkim powstańcy z 1863 roku.
 Rzecz prosta, nie wszyscy tracze i nie wszyscy szatkownicy byli dawnymi żołnierzami, ale jednak w pewnej epoce stanowili oni większość a przynajmniej okrasę owych pracowników z „pod Kopernika“, czekających od świtu na robotę i zanoszących ciężko zdobyty grosz do domków i lepianek na Powiślu, gdzie gnieździli się tradycyjnie i gdzie czuli się w swoim właściwym świecie.

Wprost „Pod Karasiem“ szynk dorożkarski
Rozbrzmiewa gwarem,
Tracz marsowaty, szatkownik dziarski
Są jak pod czarem.

To deszczyk zatnie, to wicher smagnie:
Złe z tego skutki...
Młody a głupi dziewczyny pragnie,
Stary — chce wódki...

 „Pod Karasiem", znany w całem mieście szynk w dawnym, nieistniejącym już dziś pałacu kasztelana Karasia, gdzie mieścił się niegdyś korpus paziów królewskich, pod dowództwem surowego pułkownika Königsfelda — był ulubionym miejscem schadzek i popijań dorożkarzy warszawskich. Zazdrościli im biedacy z „Pod Kopernika“, którzy dopiero wieczorem, po uzyskaniu roboty i wypełnieniu jej, mogli sobie pozwolić na jednorazowy, krótki traktament.

 Piękne i imponujące miał otoczenie pomnik Kopernika. Z prawej strony stylowy z ładną fasadą pałac Karasia i dalej, za wylotem Oboźnej, szereg wybornie zachowanych, starych kamieniczek; w tyle niezeszpecony jeszcze przez Moskali monumentalny gmach dawnego Towarzystwa Przyjaciół Nauk; na lewo szlachetny, poważny kościół Świętego Krzyża, pamiętny pogrzebem księcia Józefa, księcia Adama Czartoryskiego, pięciu poległych.
 Widział ów pomnik wiele rzeczy. Widział między innymi, jak po zamachu na Berga z pałacu Andrzeja Zamoyskiego wylatywał z okna porąbany na części fortepian Chopina, — jak pod paszczami armat ustawiono mieszkańców tego domu i trzymano ich tak dzień cały, — jak cwałowali obok w dzikiej szarży, gwiżdżąc i wyjąc, czerkiesi z kindżałami w zębach, pod komendą księcia Bebutowa, i jak z pierwszego rosyjskiego gimnazjum wysypywała się gromada dyszących nienawiścią, przyszłych obrusitielej „Prywislinja“.  Minęło!
 Zdarzały się też i obrazki zabawne. Patrzyłem na to własnymi oczyma, jak jakiś poczciwy chłopina z wsi podwarszawskiej klęknął na błocie „Pod Kopernikiem“ i, zdjąwszy pilśniowy kapelusz, bił się w piersi pobożnie, w przekonaniu, że oddaje należne hołdy jakiemuś wielkiemu świętemu, może — patronowi Warszawy.

Idzie wieczorna szara godzina,
Co duszę smęci,
Korowód widzeń snuć się zaczyna
W mojej pamięci.

Jakieś gawędy wpadają w ucho,
Gwarzą z pomnikiem...
Otwórzmy oczy: pusto i głucho
„Pod Kopernikiem.“

Czytaj dalej: Orlątko - Artur Oppman