Cukierenko! ach, jak mi cię żal,
Moja dawna, mała cukierenko!
Coraz bardziej odsuwasz się w dal
I dziś jesteś już tylko — piosenką.
Jakże dziwnie odmienia się świat!
Jak film, który ktoś złośliwy kręci...
I zaginął już po tobie ślad,
Ale jednak — nie w mojej pamięci.
Na Świętojańskiej, idąc ku Staremu Miastu, po prawej stronie ulicy, w narożnym domu od Zamkowego placu, mieściła się przez lat wiele najtypowsza i najciekawsza z takich małych warszawskich cukierenek.
Mroczno w niej było zawsze, poważnie — i przytulnie; niezmiernie rzadko dźwięknęła tu srebrzysta gama kobiecego śmiechu, jeszcze rzadziej furknął koncept dwuznaczny lub rozległa się kłótnia siedzących przy stolikach gości; rozmawiało się szeptem, „stalowało“ kawę czy herbatę półgłosem, i cisza, rzekłbyś uroczysta, panowała pod łukowem sklepieniem staroświeckiej cukierenki.
Klientela tego lokalu także była zupełnie inna, aniżeli w cukierniach śródmieścia: zbierali się tu przeważnie garbarze i białoskórnicy, których sklepami słynęła oddawna ulica Świętojańska; bywali też obywatele staromiejscy, którym cukiernia Kadecza, na roku[1] Podwala, wydawała się zbyt elegancką i zbyt nowomodną; przychodzili niekiedy, wnosząc z sobą niezwykły tu gwar i zamęt, malarze i literaci dla zbierania wzorków; — ale najgłówniejszą pozycję w rachunkach właściciela cukierenki zajmowali — zakochani, ci szczególnie, którzy z tych czy innych powodów ukrywać się musieli. Siedzieli oni w najciemniejszych kątach lokalu, zachowywali się tak, jakby ich nie było, kazali sobie podawać, co im obsługa (niebrzydka dziewczyna i obdarty chłopak) zaproponowała, zostawiali wszystko prawie nietknięte i bardzo nie lubili momentu zapalania gazu, bo wtedy nie wypadało już trzymać się za ręce.
Można przecież nie powiedzieć nic,
Mówiąc wszystko tęsknemi oczyma,
Z ruchu drogiej rączki, z drgnięcia lic
Jest rozmowa, jakiej w słowach niema.
Czar anielskich marzeń, pieśń bez słów,
Szczęście, które w niebie się odkryło.
I krew dałbyś, by to wrócić znów, —
Gdybyś wierzył, że to prawdą było.
Baczny spostrzegacz, obserwujący owe pary (rzecz prosta, zawsze tylko pary, bo zakochani nie znoszą towarzystwa, tak przynajmniej wedle ceremonjału miłości mówić wypada), łatwo mógł sobie wyrobić opinję o przeszłości — i przyszłości tych osób.
Wiedział on na pewno, że ta oto ładna dziewczyna, zaróżowiona po same uszki, nie mówiąca, nawet szeptem, nic prawie, odwracająca się od salki ku ścianie i spoglądająca nieustannie ku drzwiom, jakby już już wyfrunąć pragnęła, jest na schadzce po raz pierwszy, jeszcze się lęka, jeszcze nie wie, co zrobić z oczyma, z twarzą, ze sobą całą... drży...
Nic nie szkodzi: przyzwyczai się; w tem sprawa jej towarzysza, młodego lowelasa, obznajmionego ze sposobami tresowania niewiniątek, błyskającego czarnemi, jak najczarniejsza kawa, oczami i triumfalnie podkręcającego wąsika.
Wiedział on też, że owa pani, w przesuniętym o dziesięć lat co najmniej Balzakowskim wieku, siedząca w drugim rogu cukierenki z młodszym od siebie o kilkanaście wiosen kochankiem czy materjałem na kochanka, ma wprawę i tupet, którychby jej mógł pozazdrościć najwytrawniejszy donżuan. To ona uwodzi. Jej sąsiad poddaje się tylko biernie urokowi rozkwitłych wdzięków, a jeszcze bardziej impetowi, z jakim go ściągają w objęcia, nie tyle kochające, ile wymagające.
Czasami przez cukierenkę przewionie czarodziejskie zjawisko: wykwintna światowa dama, szczelnie zasłonięta gęstą woalką, szeleszcząca jedwabiem, połyskliwa od przepysznych brylantów; usiądzie na moment ze swym wielbicielem, wyglądającym na poetę, umoczy usta w czekoladzie, skrzywi się, uśmiechnie, szepnie słów parę — i zniknie. Może to pierwsza i ostatnia schadzka, może początek? może koniec? któż zgadnie?
Były podobne cukierenki na rogu Freta i Świętojerskiej, na Grzybowskiej, na rogu Wareckiego placu; ach, ileż ich było, a dziś już niema, tak jak niema uczuć, zdławionych przez życie i rzuconych, jak liście jesienne — w błoto.
Snujesz baśni najcudniejszej sen,
Oszalały przez lata — przez lata,
Aż się ockniesz z poetyckich scen —
I ku ziemi spada myśl skrzydlata.
A gdy przyjdzie poematu kres,
To masz książkę jak nożem rozdartą.
Można z tego uśmiać się — do łez,
Ale lepiej — wspominać nie warto!...