Wąs sumiasty, nos ponsowy,
Twarz koloru pomidora,
Płaszcz piaskowy, granatowy —
I do sznapsa chętka skora.
Gdy ruszając śmignie batem,
Gdy rozpędzi Rossynanty,
Poznasz jazdę z tęgim chwatem,
Z wygą kutym w cztery kanty.
Dawne to czasy. Nie było wtedy jeszcze ani tramwajów (oprócz dwóch konnych, pomalowanych na niebiesko, kursujących pomiędzy dworcem kolei Wiedeńskiej a dworcem Petersburskiej), ani elektryczności, ani telefonów, ani radja.
Natomiast miała Warszawa mnóstwo dorożek i to dwojakiego gatunku: klasy pierwszej, parokonne, ze stangretem w liberji granatowej i z bladoniebieską metalową chorągiewką przy koźle, i drugiej klasy, jednokonki, z woźnicą w liberji piaskowej i z chorągiewką żółtoczerwoną.
Typ dorożkarza ustalił się oddawna. Był to sobie jowjalny, dobroduszny jegomość, niegłupi, owszem rozgarnięty, zawsze gotów do pogawędki, znający doskonale wybitniejsze osobistości Warszawy i wszystkie miejsca zabaw od najwykwintniejszych aż do zupełnie wulgarnych, jak naprzykład słynne sale taneczne: „Pod trzema murzynami“, „Pod trzema koronami“ i „Srebrna sala“.
Pan Wicenty „pęknął“ z bata,
W dziesięć minut celu dotrze.
Ma w deróżce „parzygnata“,
Kominiarza i dwie „młodsze“.
Z wielkim szykiem zajechali,
Koń się pasie wyprzęgnięty —
I na sławnej „Srebrnej sali“
Hasa z gośćmi pan Wicenty.
Główne stacje dorożek mieściły się przy dworcach kolejowych, na placu Bankowym, nieporównanie bardziej, aniżeli dzisiaj, ożywionym, obok dawnej Komisji Przychodów i Skarbu i najelegantsze na placu Teatralnym, wprost dawnej redakcji „Kurjera Warszawskiego“ i popularnego „Stępka“.
Modą było podówczas wśród najbogatszych mieszkańców Warszawy jeździć nie własnym powozem, lecz dorożką. Miał swoją dorożkę ordynat Zamoyski, miał znakomity finansista Leopold Kronenberg, ale najbardziej znaną była dorożka ulubieńca Warszawy, wesołego „hrabiego Gucia“.
Jeśli dobrze pamiętam, był to wehikuł opatrzony numerem 1, z wybornemi rasowemi końmi i z niepomiernie grubym stangretem na koźle.
Alejami grzmią tętenty,
Z końskich boków piana świeci:
„Hrabia Gucio“ uśmiechnięty
Na wyścigi kłusem leci.
Błyszczy uprząż, rwą rumaki...
Ujazdowska, Belwederska...
I powiada siaki taki:
„To mi jazda kawalerska!“
Mniej zamożna ludność Warszawy dorożek używała głównie w święta. Wtedy jeździło się na „dalekie“ spacery, naprzykład: na Koszyki, na Powązki, na cmentarz ewangelicki, na Wolę do ogrodu Ohma, na folwark Świętokrzyski, lub odwiedzało się krewnych i znajomych, mieszkających przy odległych od śródmieścia ulicach: Hożej, Wspólnej, Pięknej, gdzie w owe czasy pomiędzy rzadkiemi jeszcze w tych dzielnicach domami zieleniały liczne ogrody i złociły się zasiane zbożem pola. Nieboszczyk doktór Dobrzycki, znany meloman, opowiadał mi, że na ulicy Nowogrodzkiej za swoich młodych lat... polował na skowronki.
Inni dawniej byli dorożkarze, nie to, co dzisiejsi, cenili wysoko swój fach, uważając go za najzaszczytniejszy w świecie, zupełnie jak stary Weller w dickensowskim „Klubie Pickwicka“; trzymali się solidarnie i szanowali gości, nie tak wprawdzie wysoko, jak swoje konie, ale zawsze...
Pod jednym tylko względem nie różnili się od współczesnego automedona: nigdy nie byli zadowoleni z zapłaty.
Na koziołku sobie drzemie
Władca bata i dorożki,
Łeb frasowny zwiesił w ziemię,
Bo na rogu podpił troszki.
Przypomina dawne lata,
Gdy gnał czwórką w lejc, mospanie...
Wtem się ocknął: „Hej, sałata!
Wolny?“ — „Wolny, jaśnie panie!“