Deszcz

Autor:

Lunął ciepły deszcz ulewny,
Ziemi całowanie;
Jest w tem jakiś podźwięk śpiewny,
Sfer niebieskich granie.

Jak kobieta, bierze ziemia
Pocałunek deszczu, —
I rozkoszą się oniemia
W upojenia dreszczu.

 Jak na zaklęcie, opustoszały w mgnieniu oka ulice warszawskie. Zapełniły się bramy, zaludniły cukiernie i sklepy; pod daszkami, pod filarami, w zakamarkach osłoniętych od deszczu, stoją gromadki, rozbawione lub złe, gadatliwe, albo milczące ponuro. Ulewa.
 Poszarzało na świecie. Deszcz siecze prostopadłemi, wyciągniętemi, jak druty, strumieniami wody; chwilami to już nie pojedyncze pasma, lecące jakby z olbrzymiego przetaka, lecz jednolita, ogromna masa płynu, walącego się z siłą, jakgdyby jakaś rzeka niebieska wytłoczyła dno i lunęła z impetem, niepowstrzymana i rozhukana, jak rozkiełznany żywioł.
 Rynsztoki wystąpiły z brzegów i połączyły się z falą płynącą po jezdni; z rynien głucho dudni spadająca na asfalt woda; nawpół oślepłe konie dorożkarskie ciągną zamknięte budy, leniwie chlapiąc kopytami, a tu i ówdzie, w dalekościach ulic, biegną cwałem zapóźnione postaci tych, co nie zdążyli schować się lub miejsca na ukrycie nie znaleźli.
 Ot, przeleciała smukła i zgrabna panienka, której od spotkania się z ukochanym nic powstrzymać nie zdoła; uniosła i tak już krótkiej sukienki i pozwala podziwiać zgrabne, sprężyste nóżki, któremi przebiera, jak sarenka. Ot, jejmość leciwa, zasobna w ciało, jako ów Marchołt gruby a sprośny, zawinęła jak fartuch spódnicę na głowę i czerwienieje flanelową halką i czerwieńszem od halki obliczem; ot, śliczna aktorka, biegnąca na próbę, na którą spóźnić się nie można, nie dba o trzewiczki lakierowane, ani o kostjum prosto od krawcowej, lecz troska się jedynie o podmalowaną buzię, aby jej nie dotknęły strumienie deszczu i nie zmyły pudru i różu.

Pod osłoną parasola
Pan o świecie nie wié,
Ni mu w głowie ruszyć z pola:
On jest jak na rewji.

Nad cylindrem deszcz szeleści,
U nóg z wody zator, —

To wielbiciel płci niewieściej
I nóżek amator.

 Używają łobuzy. Zawinąwszy porteczki, kąpią się w rynsztokach za kolana, przebiegają przez ulicę z jednej strony na drugą, bałwaniąc wodę, jak wieloryby, ofiarowują swoje usługi ładnym dziewczynom, proponując im zaniesienie do domu „na barana“, wreszcie, jak pudle, otrząsając się nibyto z wody, obryzgują najelegantszych młodzieńców i najbardziej wyjedwabione damy.
 A tymczasem deszcz słabnie, niebo się przeciera, w szarość Warszawry uderza złota strzała słońca — i nagle:

Z każdej kropli po ulewie
Promienieje tęcza,
Kwiat po kwiecie, krzew po krzewie,
Wiosną się rozwdzięcza.

Pachną klomby, lśnią się mury,
Błyskają oczęta —
I o figlach dżdżystej chmury
Nikt już nie pamięta.

 Jednak długo jeszcze po ulewie co piękniejsze i pewniejsze siebie osóbki, w obawie płynącej po chodnikach wody kokieteryjnie unoszą spódniczek, sprawiając rzetelną radość oczom męskim, nigdy niesytym, zawsze zaborczym i tak ciekawym ponęt kobiecych, jak ciekawe są one — wystawy jubilera, szewca damskiego i składnika materjałów bławatnych.

Miasto, zdobne słońca czarem,
Strząsa deszczu rosę,
Patrzy z okna w Mieście Starem
Dziewczę złotowłose.

Coś się szarpie w duszy młodej,
Coś w niej gra i śpiewa, —
Słońca uczuć i swobody
Sercu się zachciewa...

Czytaj dalej: Orlątko - Artur Oppman