Zapalają latarnie...
Mrze dzień,
Blednie zachód czerwony i złoty,
Niewidzialnie pełznie w miasto cień
Z przedwieczornej nokturnem tęsknoty.
Cichnie gwarna ulica, czar snów
Tęczę marzeń wyskrzydla motylą...
Czegoś brak ci... czy uczuć, czy słów...
Zapalają latarnie...
Stój, chwilo!..
Huczne miasto zamarło na moment. W najruchliwszych nawet punktach stolicy jakby siła jakaś, tajemnicza a niezmożona, położyła władczą dłoń na pulsie życia: kazała — i puls słabnie, gaśnie, ucicha...
Krótko to trwać będzie: tyle, ile przelot ptaka w błękicie, ile zamierające echo dzwonu na „Anioł Pański“, ile melancholijna zaduma, która przyszła niewiadomo skąd — i niewiadomo gdzie odleci.
Przeminie szybko ta chwila odpoczynku wielkiego miasta, a gdy zapłoną już wszystkie latarnie i wystawy sklepowe fontanną świateł rozbłysną, rozpocznie bić ze zdwojoną mocą tętno Warszawy i uderzać prędko, gorączkowo, nierówno przez wieczór, przez noc, do przedświtu.
Tymczasem jednak na kamienie, na marmury, na ludzi spływa urok czegoś, czego się przez dzień cały w chaosie, w zgiełku, w opętaniu życia nie spotyka: urok poezji.
Zapalają latarnie...
W długich ulicach, w ukrytych zaułkach, w ogrodach i parkach miejskich wiąże się w cudowną symfonję nieuchwytnych, niknących barw gra świateł i cieni. Już słońce zgasło, już tylko odblaski różowe malują obłoki na skłonie nieba: nie mrok to jeszcze, to jakaś srebrzysto-seledynowa, coraz bardziej roztapiająca się półjasność, w której sercom ludzkim ukojnie jest, bezpiecznie — i smutno.
W taką półjasność, zda się, odlatują duchy. A na ziemi właśnie w ulicach, w zaułkach, w parkach i ogrodach snują się cicho i jakby nie tykając bruku postaci, w tej fantastycznej porze dnia duchom podobne.
Zbliżają się do latarni, drążkiem, na którego wierzchu płomyk wybłyska, dotykają ich — i oto staje się jasność, rozświetlająca coraz gęściejszą i grubszą oponę mroku.
Zapalają latarnie...
Nieznajomy. Niewiadomo skąd
Jak duch idzie i jak duch odchodzi,
Chwilkę miga jego złoty lont,
A gdzie stąpnie, tam się światłość rodzi.
Jakąś dziwną niesie z sobą moc,
Zawsze obcy i zawsze daleki, —
A sam wsiąka w najczarniejszą noc —
I tak, jakby odpływał na wieki.
A miasto marzy. Gdzieś na przedmieściach, przed bramami ordynarnych, koszarowych domów, przystanęli w milczeniu robotnicy i robotnice, służące i stróże. Kobiety, suche i zwiędłe przedwcześnie, dziewczęta z uróżowanemi ustami i podczernionemi oczyma, starcy zgarbieni i bezsilni poddają się czarowi tego duszę uskrzydlającego mgnienia i patrzą w przestrzeń, cisi i zdostojniali, zapomniawszy klątw i krzywd i nieszczęścia.
Woddali gra katarynka.
A w śródmieściu, na ulicach, gdzie plącze się i zwija i kłębi mrowisko ludzkie, moment ów zahamował pęd rozhukanego życia. Oderwała się od tłumu jedna, druga postać, stanęła pod murem, zapomnieć chce o wszystkiem, co ją otacza, zapomnieć o sobie samej. I w duszę umęczoną, zabitą, skalaną — puka Bóg.
Zapalają latarnie...
W takiej chwili, gdybyś tylko mógł,
Tobyś piersi naoścież otworzył,
Zebrał ciernie z wszystkich ludzkich dróg
I na sercu je własnem położył.
I przebaczył ludziom wszystko zło,
Którem — może wbrew sobie — żyć muszą
I nie klątwą świat żegnał, lecz łzą...
Zapalają latarnie...
Śnij, duszo!...