Opisz dzień pracy w łagrze, weź pod uwagę plan dnia, podział więźniów i obowiązujące reguły.

Autorem opracowania jest: Piotr Kostrzewski.

Dzień pracy w łagrze zaczynał się wpół do szóstej rano, od budzenia przez razwodczika. Odpowiedzialny za wymarsz brygad do pracy więzień przechodził między pryczami, szarpiąc swoich towarzyszy. Większość była już w takim stanie, że dobudzenie zajmowało im pewien czas. Na wszelki wypadek pilnował ich jeszcze dniewalnik, więzień o najniższym statusie, pomagający razwodczikowi. Dojście do siebie zajmowało ludziom jakieś piętnaście minut, w których mieściło się ubranie (o ile zdejmowali je na noc) oraz swoista litania przekleństw kończąca się zazwyczaj stwierdzeniem „Ech, nadojeła żyzń”. Po chwili przemywali twarz i ruszali na kuchnię. W baraku zostawali jedynie ci, których zwolniono od pracy danego dnia.

Kiedy w zonie było jeszcze ciemno, na pomoście przed kuchnią ustawiały się trzy kolejki. Każda z nich kierowała się do przynależącego sobie "kotła", tj. racji żywnościowej. Niewielu więźniów donosiło swoje jedzenie dalej niż na pomost. Większość zjadała je szybko, zaraz po otrzymaniu w okienku. Przy "pierwszym kotle" często wybuchały spory o racje, kradziono kociołki z lichą strawą. Wydawanie racji trwało pół godziny, do siódmej trzydzieści. Przed szóstą rano swoje śniadanie dostać mogli tylko posiadacze specjalnej przepustki, posługacze oraz technicy zobowiązani stawić się na miejsce przed robotnikami.

Gdy w pobliskim Jercewie powoli gasły światła, niewielkie grupki więźniów powoli kierowały do wartowni. Był to czas tzw. razwodu - wymarszu brygad do pracy. Na dany sygnał grupy ustawiały się w dwuszeregu, młodsi na przedzie. Poranny apel prowadził niejaki razwodczik, który kolejno wzywał brygady do wrót i meldował je dowódcy warty. Ten odnotowywał grupę, po czym przekazywał ją dla oddziału Wochry - ochrony obozowej. Tam przydzielano jej wartownika - strieloka. Po złożeniu meldunku i podpisu odebrania brygady wygłaszał standardową formułkę o zastrzeleniu za próbę ucieczki. Następnie puszczał brygadiera przodem, rozpoczynając tym marsz na miejsce pracy. Pierwsze z zony ruszały brygady lesorubów, za nimi ludzie na birżę drzewną, brygady ciesielskie do miasta, ziemne, na bazę żywnościową, brygady zatrudnione przy budowie dróg, na stacji pomp i w elektrowni. Pracujący w lesie więźniowie mieli jeszcze do przejścia około siedmiu kilometrów.

Czas pracy każdej brygady wynosił około jedenastu godzin dziennie, po wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej zwiększono go do dwunastu. Najgorszym ze wszystkich przydziałów była praca przy "lesopowale", odbywająca się w niesprzyjających warunkach atmosferycznych. Bardzo rzadko zdarzało się, aby więzień wytrzymywał tam więcej niż dwa lata. Zazwyczaj już po pół roku trafiał do Trupiarni z nieuleczalną chorobą serca. Pracowało się tam w grupach cztero- i pięcioosobowych, wykonując na zmianę określone zadania. Dwie osoby cięły pnie na pniaki odpowiedniej długości, dwie je oczyszczały, a jedna odpoczywała, paląc resztki. Najważniejszą osobą był tutaj jednak dziesiętnik - odpowiedzialny za zapisywanie wyników pracy. Norma była na tyle wygórowana, że musiano stosować zafałszowanie wyników, czyli tzw. tufte.

Podobnie rzecz miała się też w innych brygadach. Przydział do tragarzy, uważany za najlepszy ze wszystkich, stosował tufte, naliczając sobie przy każdym rozładowywanym wagonie kolejowym kilka metrów na osobę. Ich normę liczono bowiem w odległościach. Często kradli też nieco jedzenia z wagonów. Często pracowali jednak dłużej od reszty więźniów.

Około południa tzw. stachanowcy dostawali primbludę - sto gramów chleba i łyżkę gotowanej soi. Reszta starała się nie patrzeć na najlepiej pracujących podczas jedzenia. Palili wspólnie jednego papierosa przy ognisku. Jakieś dwie godziny przed końcem pracy więźniowie rozluźniali się nieco, wdawali w krótkie pogawędki. Chwilę przed wymarszem, odnoszono narzędzia do szopy i ponownie siadano kołem przy ognisku. Konwojent dawał wtedy znak do powrotu i cała brygada podrywała się z miejsca. Na bramie czekała je jeszcze rewizja w kolejności przybycia. Powodowało to swoisty wyścig do obozu, każdy chciał jak najszybciej przejść tę nieprzyjemną procedurę i iść po jedzenie.

Jeżeli wartownicy znaleźli coś nielegalnego przy więźniu, całą jego brygadę rewidowano poprzez rozebranie na śniegu do naga. Trwało to czasami nawet kilka godzin. Po przejściu bramy przystawano jeszcze na chwilę przy liście imiennej dziennej poczty, po czymś rozchodzono do baraków po blaszanki. Posiłek wieczory składał się z porcji cienkiej zupy oraz chleba: siedemset, pięćset i czterysta gramów w zależności od kotła. Część więźniów chodziła żebrać na kuchnię o resztki.

W barakach brygadierzy wypełniali formularze dziennej wydajności pracy i zanosili je do biura normirowszczyków - rachmistrzów obozowych. Pidrukowie, jak nazywali ich pogardliwie inni osadzeni, przeliczali potem te dane dla administracji obozowej, ta dla biura zaopatrzenia. Dopiero tam ustalano z danych przydział na "kotły" dla każdej brygady. W tym samym czasie szeregowi więźniowie leżeli już na swoich pryczach. Mieli niewiele czasu dla siebie, cenili sobie jednak, a zarazem bali się samotności. Około północy większość już spała, dzień pracy był zakończony.


Przeczytaj także: Dimka (Inny świat) - charakterystyka

Staramy się by nasze opracowania były wolne od błędów, te jednak się zdarzają. Jeśli widzisz błąd w tekście, zgłoś go nam wraz z linkiem. Bardzo dziękujemy.