Ponad ugory, ponad rżyska
Księżyc złotawym sierpem błyska
I na dalekie gdzieś rozchwieje
Smęt szafirowy cicho sieje.
Bezmierny smutek i martwota
Ziemię w swą sieć omgloną mota
I tylko nieraz przez zagony
Śpiew świerszczów płynie zapóźniony.
Samotny idę po równinie,
Która pomyka w dal i ginie,
To znów przed okiem mi rozkwitnie
Modro-złociście i błękitnie.
Idę równiną, przydrożami,
Dziwna tęsknica w piersiach gra mi,
Tęsknica w piersiach gra mi dzwonem
Za czemś kochanem, utraconem.
Przed laty szedłem nieraz tędy,
Lecz pełne kwiecia były grzędy
I złote zboża wkrąg się chwiały
I świat promieniał wokół cały.
Na tej maleńkiej oto dróżce
Rozmiłowałem się w ostróżce,
Co uśmiechnęła się raz do mnie,
Gdym konał z bólu nieprzytomnie.
Rozmiłowałem się i ona
Była mi odtąd upragniona,
Była mi odtąd wszystkim w świecie
Mała ostróżka, polne kwiecie.
Latem całymi nieraz dniami
Byliśmy w polu tylko sami,
Ona swe płatki szafirowe
Po cichu kładła mi na głowę.
Kładła mi płatki, przytulała,
Bo mnie prawdziwie pokochała,
A pokochała mnie w tej chwili,
Gdy wszyscy mnie już opuścili.
Samotny idę po równinie,
Która pomyka w dal i ginie,
Skroś mgły, co kłębią się i roją,
W ślad za ostróżką idę moją.
Lecz próżno mknę po polnej grudzie,
Pewno ją źli zerwali ludzie,
Pewno ją wichry gdzieś rozwiały
Moją ostróżkę, kwiatek mały.