*** (A pójdę chyba przed siebie)

A pój­dę chy­ba przed sie­bie wiej­sko-sło­necz­ną uli­cą,
gdzie bruz­dy świe­żo wgłę­bio­ne wprost w nie­ba wschód się prze­my­cą –
a pój­dę chy­ba też na wschód sło­necz­ną dro­gą po pia­chu
(słoń­ce pę­ka­tość po­to­czy po mo­jej dro­dze na za­chód)

Na pra­wo wio­sen­ny roz­top za­błysz­czy, jak szkla­na ta­fla,
na ho­ry­zon­cie – na lewo pła­skość roz­wi­nie się w wa­chlarz
za­smu­cę się: na tej łące sa­mot­nej w ja­sno­ści ran­ka
nie wy­lą­du­je przede mną sa­mo­lot Twój – nie­spo­dzian­ko. –

Łąki cze­ka­ją bez­wied­ne, jak bla­de, zmę­czo­ne twa­rze,
miast cie­bie – pi­lo­ta zda­rzeń, jest pust­ka pi­lot nie­zda­rzeń.
Zry­wam w garść ga­łąź świer­ko­wą, zie­lo­ną pęcz­nie sto­krot­ną
i gry­zły igły tak cierp­kie, jak przed­kwiet­nio­wa sa­mot­ność.

Czy­taj da­lej: Przekleństwo – Juliusz Słowacki