Strofy uliczne

I
 
Nisko mgła się wlecze brudna
Po ziemi;
Gaz połyska w niej oczami
Żółtemi...
Łatwiej duszy skrzydła zwinąć
Dla chleba,
Niż wśród mgły tej znaleźć drogę
Do nieba.

II
 
Na ulicy jak na scenie —
Każdy sztuczną miewa twarz;
Na dmie serca skrył cierpienie,
Przy uczuciach trzyma straż.
 
Na ulicy jak na scenie —
Młody, stary maskę, wdział;
Ten gra spokój, ten znudzenie,
Tamten znów światowy szał.
 
Na ulicy jak na scenie —
Ziemski się wypięknia byt...
Tak w skał wnętrzu wrą płomienie.
Szkliste lody zdobią szczyt.

III
 
Wasza uroda, tak podziwiana,
O piękne, miejskie damy!
Jest jako obraz, którego wartość
Zawisła od tła i ramy.
 
Nie przez przyrodę, daną została
Płeć wasza, matowo blada:
Sztucznie ją tworzy blask chorobliwy,.
Co z murów na was pada.
 
W źrenicach waszych iskry migoczą,
Strzela z nich błysk pioruna...
Cóż cud ten sprawia? Odbita od nich
Gazu jaskrawa łuna.
 
Każda mężczyznę łatwo usidli
Westchnieniem lub uśmiechem —
Lecz śmiech i smutek nie z serca płyną...
Teatrów one echem.
 
Wdzięk wasz jest słodki, upajający,
Lotny jak woń storczyka...
Ale się bardziej w sukni wytwornej
Niźli w was samych zamyka.

O! gdyby w inną przenieść was sferę,
Pod niebo czyste, jasne,
Gdyby was sztucznych pozbawić blasków,
W powaby ubrać własne;
 
Gdyby przy każdej dla porównania
Rzeźbę umieścić grecką:
Boginię z Melos, matkę miłości,
Dyanę czystą jak dziecko;
 
Gdyby surowej poddać was próbie
Powietrza, słońca i wody
I sycić wami proste pragnienia,
Nie sztucznych wrażeń głody;
 
Gdyby rzuciwszy zbytnie dodatki,
Treść pozostawić samą —
Ileż by z wabnych wdzięków obrazu
Zniknęło — z tłem i ramą!

IV
 
Gdy chcesz samotnym być,
Snuć wolno pasmo dum,
Nie w las, nie w pole idź,
Lecz między tłum.
 
Fijołków oczy, z mchu,
Podpatrzą ciebie tam;
Tu wsiąkłeś kropią dżdżu
I jesteś sam.
 
Cóż, że ci miasto w twarz
Rzuca swych wrzasków chór?
Ty pierwsze skrzypce grasz,
A ono — wtór.

V
 
O miasto! masz ty upojenia,
Jakich nie dają wiejskie wczasy —
Gdy się ulica rozpłomienia
I wśród namiętnych rozmów wrzenia
Szumią koronki i atłasy...

Słyszysz, jak huczą zmysłów burze?
Jak kipią dzikie żądz bezprawia?
Tłum wzgardził ciszą, depce róże,
Z cegieł świat stworzył — i naturze
Z pychą swe dzieło przeciwstawia.
 
Stąd, jako z ciasnej skał gardzieli,
Wzrok nie wybiegnie aż do nieba;
Ludzie w gazowych gwiazd topieli
Jak w kręgu złotym się zamknęli —
Świateł niebieskich im nie trzeba...
 
Idziesz, niesiony ludzką falą,
Jakbyś sen roił gorączkowy —
Świat ci biesiadną zda się salą,
Kędy się słońca sztuczne palą
I ze krwią bije szał do głowy.

Tu ci melodia rozemdlona
Załaskotała słodko nerwy,
Tam w nagie chwyta cię ramiona
Orgia uliczna rozbestwiona —
A morze ludzkie wre bez przerwy.
 
I w zmysłach żądnych świeżej strawy
Wstają nie znane ci pragnienia;
Pożądasz bogactw i zabawy,
Miłostek wściekłych, hucznej sławy,
Snów ze krwi, złota i płomienia...

VI
 
Północ — księżyc — mgła..
Ulica bez ruchu...
Światło latarń drga.
Miasto śpi jak w puchu.
 
Czasem przeciw mgłom
Pod mlecznym tumanem
Mrugnie światłem dom
Jak okiem zaspanem...
 
To znów błyśnie twarz
W oknie kamienicy
Albo ziewnie straż
Na rogu ulicy...
 
Coraz głębsza noc,
Mgła coraz gęściejsza;
Snu czarowna moc
Brzemię trosk umniejsza.
 
Za chwilę w te mgły
Opalowo białe
Wsiąkną ludzkie sny,
Wsiąknie miasto całe...

Za chwilę już wzrok
Rozeznać nie zdoła:
Gdzie ogrodu mrok,
Gdzie wieża kościoła...
 
Zapóźniony ptak,
Z chmur patrząc w tę stronę,
Pusty ujrzy szlak,
Gniazdo wyptaszone.
 
I nie zgadnie już
Lecąc w inne światy,
Że miliony dusz
Tkwią w tym kłaczku waty...

VIII
 
Wypłynęła czarna chmura
Nad dachy, nad wieże
I rozpięła na błękitach
Skrzydła nietoperze.
 
A jak uśmiech traci człowiek
Ranny losu strzałą,
Tak pod chmury tej żałobą
Miasto sposępniało.
 
Patrz, jak szybko pustoszeją
Tłumne wpierw chodniki,
Jak ustają kół turkoty
I przekupniów krzyki;
 
Jak w ogrodzie milknie dziatwa
I w zadumę wpada,
I jak milkną nawet wróbli
Rozpaplane stada...
 
Zwierciadlane sklepów szyby
Zaszły, rzekłbyś, parą,
Najjaskrawsze barwy znaków
Wyglądają szaro;

Znikły jakby w mgłę rozwiane
Miejskich cieplarń kwiaty:
Wykwintnisie z bladą buzią,
Jak wyjęte z waty...
 
Ktoś, za panną pogoniwszy,
Widzi się przy babie
I rwie mu się słowo „kocham"
Na pierwszej sylabie...
 
Komuś, co chciał płocho szaleć
W ulicznym odmęcie,
Z ust, do śmiechu ułożonych,
Wybiega —ziewnięcie...
 
Co nęciło solennością,
Staje się powszednie;
Co przepychem czarowało,
Szarzeje i blednie.
 
I w obrazie, co przed chwilą
Roztaczał swe skarby,
Gasną nagle wszystkie blaski
I płowieją farby...
 
Lecz nie potrwa zmierzch ten długo,
Wróci śmiech na lica,
Wróci wszystko, co weseli,
Wszystko, co zachwyca.
 
I zabłyśnie w dawnej glorii
Przepych malowidła —
Niechaj tylko zwinie chmura
Nietoperze skrzydła.

Czytaj dalej: Deszczyk - Wiktor Gomulicki