I.
Śpiewać w chłodnym żywiole ukwiałów, meduz i strzykw
głuchem gardłem, gestem ramion słabych
i połykać rozpalone wyrazy
i szeptać dławiące sylaby,
których nie słyszy nikt.
Nad nami niosą fale żagle wezbrane jak piersi
z fal się podrywa lekko hydroplan z trzaskiem silników —
a w ustach naszych ił
pełno wilgotnej sierści,
a nad głowami ciężar:
miljardy tonn pacyfików.
II.
Oto odpływamy na dno:
w trumnie z szarego żagla
z głuchym pociskiem u nóg.
Przekroiwszy dziesiątki metrów,
zanurzamy się w glonach i algach —
budzimy kraby stuletnie
wśród polipów czerwonych jak głóg.
W hadesie piękniejszym od nieba,
gdzie kwitnę meduzy i ryby,
przepaski z szafiru i srebra,
paprocie ze strusich piór —
miękka i grząska gleba
na oczy, na usta, na żebra —
do bezdennego szybu
strąca strąconych z chmur.
III.
Wysłały dno wodorosty: brzozy, topole i lipy,
klomby rezedy i bratków, bukiety leszczyn i fuj.
W chłodnym ogrodzie-akwarjum pod parasolem polipów
płyniemy ciągnięci za włosy — omdlały, bezwolny rój.
Woda przez palce przecieka srebrnym oddechem powietrza,
powietrze w płucach szemrze, w głowach łagodny szum.
Stoi wysoko nad niebem biały obłoków gletczer —
czy runie na spokój kijanek anioł z ognistym mieczem
wiązać kipiące powrozy z porwanych i zdartych strun?
Kto nam, kto nam otworzy tafle zastygłych jezior,
płetwy przemieni na skrzydła, da płucom ozon i tlen
zmęci lejami wirów czerwonych glonów sen,
lunie na ciszę toni burzy płonącą miedzią?
Idą nad nami wichry, podnoszą fale za czuby
i długo potem woda wypluwa pianę na brzeg.
Biją nad nami pioruny, miotając błyskawic śruby
w cierpliwe oczy jeziora, w dumne korony drzew.
A u nas, na dnie, jak zawsze, gniją zielone bodiagi
i tylko czasem do góry płynie zmącony muł.
Zwinięte liście grzybieni, jak sztywne pokrowce na flagi,
sennie żujące karpie i zabłąkany żółw.
IV.
W każdym chłodniku parku, wśród krzaków jaśminu,
na każdym płatku róży jest szpieg i kusiciel,
który będzie kołysał i wabił tajemnie;
wonią, kształtem i barwę twoją czujność uśpi,
pokaże ci obłoki nad lasem kominów,
kąkoli i bławatków każe szukać w życie,
a gdy ukołysany na chwilę się zdrzemniesz
zostawi cię na brzegu najgłębszej czeluści.
Kiedy otworzysz oczy — będzie już zapóżno
na podziwianie słońca gasnącego w jodłach
na żarliwe litanie w przypomnianych modłach
do młotów dygoczących w rozżarzonych kuźniach.
Zsumowany pośpiesznie rachunek sumienia
będzie tylko trzepotem przerażonych rąk —
Z wiązankę polnych kwiatów cięższych od kamienia
runiesz bezwładnie w przepaść, w najczarniejszą głąb.
V.
Wieczorami, gdy zapadał szybko
zmierzch pogodny, cichy letni zmierzch —
wypływały panny na jezioro
przyglądać się rybkom.
Twarze gładsze od atłasu, od warg dziecka
nachylały nad spokojne tonie,
a koniuszki szalików na plecach
zanurzały się niechcący w wodzie.
I widziały gładkie panienki
stada rybek malutkich jak szpilki.
A w górze unosiły się jętki —
takie ćmy — takie szare motylki.
Jętki nie maję ust. Rodzę się dla miłości
(Tajemnico śmierci i narodzin!)
umierając padały na wodę —
przeżywszy parę godzin.
Podpływały łakome ryby,
błyskając perłopławem skrzel,
chwytały trzepoczęce ćmy
z rozedrganej jeziornej szyby.
A zmierzch nadpływał jak dzwon, jak klosz —
panny łuliły się w szale.
Syte ryby wracały na dno,
w muł się wtulały ospale.
A ta panna najzdrowsza, najsmuklejsza
wiosłowała. Nazywała się Irena.
Łódka w srebrnych sunęła lejcach.
(A Irena — tu znaczy syrena).
Lekkie fale o burtę tłukły
i stukały o drewniane dno.
Księżyc wisiał, jak biały ptak,
jezioro się zrobiło wypukłe.
Echo, echo po jeziorze szło,
gdy śpiewała piosenki syrena
zasnuwało wilgotną mgłę
nieruchomą lustrzaną arenę.
A na dnie jeziornem, na samem dnie,
w galarecie lepkiej zieleni
ktoś się męczył, ktoś się rzucał w śnie,
opętany przez śpiew syreni.
VI.
Ryby są rozmaite. Na powierzchni gładkiej
jeziora zarosłego aureolę trzcin
drga lekko biały korek w środku srebrnej siatki
kręgów wodnych, subtelnych, jak wilgotny dym.
Kto wie, co się tam tłoczy dokoła przynęty,
— robaka nadzianego na okrutny hak ?
W niecierpliwem napięciu trzymasz bambus wędki
czekając, aż ci korek da stanowczy znak.
Jak srogo się zawiedziesz, gdy szarpnąwszy drzewce
i czując ciężar łupu, który wędkę gnie
cały kunszt swój wysilisz, utracić go nie chcąc
i z głębiny wyciągniesz nie rybę, lecz — mnie.
O, wiem, że nie zrozumiesz sensu tej groteski
będziesz w panice wiosłem po mych dłoniach tłukł —
Jezioro jest niebieskie. Niebo jest niebieskie.
Już mi nic nie pomoże. Wracam na dno wód.
VII.
W tej wodzie przezroczystej, która nas otacza,
w ciepłych powiewach prądów nagrzanej powierzchni
traci linję i barwę nawet gest rozpaczy
zawieszony wśród glonów bezradnie i śmiesznie.
Gdzież tu życie pod słupem tych metrów i sążni
i czy to rybie życie jest naprawdę życiem ?
Gdzież jest miłość w tych ciałach skazanych na gnicie
ikarów bez dziedzictwa i wyzutych z dążeń?
Pływacy i żeglarze, nurkowie odważni —
jakże prędko nas ciemna pochłonęła topiel.
Sen ciężki nieprzespany dusze nam ujarzmił,
niewód oplątał ciała i na dnie potopił.
Czujne, uważne ryby podnoszą się z mułu
i nieruchomo patrzą w nasze martwe oczy,
a ziemia litościwa, która nas wyzuła
teraz na zimne ciała szorstkim piaskiem broczy.
VIII.
Gdy do ust, pełnych drgających wyrazów,
niby do rany, buchającej krwią
przyciskam ręce —
w olśnionych oczach przepych krajobrazów
łuki zielone rozwiesza na wzgórzach,
pierścieniem modrym wyspy okręca,
na tarczy nieba dźwiga pianę chmurzysk
i w szumie jezior dzwoni jak bronz.
Droga prowadzi żylastym grzbietem,
grobla dwie wody wałem rozdarła.
U dołu dźwięczy wiatr w piszczelach trzcin,
a z mgły pełznącej, jak biały dym
świat wykąpany w głosach i barwach
rośnie wspaniałym bukietem.
Zatrzymaj konie. Widzisz te lasy dalekie? —
Z drogi podnosi kłąb kurzu przywiany oddech jeziora.
W brzęku pszczół, w woni lip, w cieniu kasztanów i klonów
białe ściany, białe ganki dworu.
To wszystko napisałem w mieście. Z okien widać dziedzińce i mury
i ulicę dudniącą stukotem pośpiesznych i wolnych kroków.
Niedawno padał deszcz. Chude nędzne dzieciaki — szczury
puszczają papierowe łódeczki na wezbrane wody rynsztoków.
1934 — 1936.
Źródło: W połowie drogi, Teodor Bujnicki, 1937.