Jak mi tych lat dwadzieścia i kilka pomieścić
w owym Lwowie centusiów, radców i endeków,
w tem wiecznie śpiewającem, w tem zielonem mieście,
jakże młodość mą górną a durną przeczekam.
Tu miejscowo tutejszych widzę literatów
jak nieśmiertelność pragną jednym wierszem kupić,
jak okazują trwogą wstrząsanemu światu
małość zlęknionych myśli w pustych słów skorupie.
Przysiadło śpiewne miasto — chmurą dymów chlusta,
w błękitach szumią wiekiem przywalone drzewa,
i młodą pieśń śpiewają przedmieść brudne usta,
eh, alboż wie ktoś tutaj — jak się w tobie śpiewa.
Kto z was zna te przedmieścia — może wy, pissaże,
chrystusiki za grosze dla domowych wampów...
— Wierzę w was czarni chłopcy, co dziś pod pasażem
zaglądacie mi w oczy pod kinową lampą.
Wierzę w wasz czarny pierścień dookolnej sitwy,
że kiedyś dumny ratusz ramionami ściśnie,
że jeszcze i zaśpiewam wam kiedyś do bitwy,
synkowie strasznych matek — z ustami jak wiśnie.
Że się jeszcze z tym dumnym zadrę patrycjatem,
że kiedyś Marsyljanką te lata odkupię,
gdym z młodością i z laską za żydami latał,
zaczadzony jak wszyscy okrzykami głupich.
Może jeszcze zobaczę w tem endeckiem gnieździe
przywódców z owych czasów, raz w smole, raz w pierzu,
z wami, chłopcy, pohulam w ostatnim zajeździe,
gdy odpowie ulica ulicznym rycerzom.
Zatrzepoce na rogach krzyk jedwabnych paniuś
w owym dniu poetycko marzonych uniesień,
ano — jeszcze zobaczę jak dzisiejszych draniów
gniew ulicy na mury rzuci i rozniesie.
Tak mi się wtedy zbudzisz — już nie w bucie znaków
narodowych, jak dotąd, na Marjackim Placu,
nie poznam w tłumie żydów, nie dojrzę polaków,
nie ukraińców, — ludzi nareszcie zobaczę.
Bo znam moc, co potrafi tak was wziąć za gardło
jak was dziś biorą wszystkie hymny i brygady,
jeszcze, jeszcze doczekam, jeszcze nie umarło
Słowo, które was rzuci na pierś barykady.
Może jeszcze doczekam — śmiechu smukłych dziewcząt,
co dziś płatną miłością muszą gości bawić,
innego krzyku dzieci, które dzisiaj wrzeszczą,
niosąc w wieczornych szmatach głupstwo i nienawiść.
— — — — — — — — — — —
Dlatego nie ustanę — i niech sobie warczą,
niech grożą, plują, wyklną, wyświecą z narodu,
niech mi już tylko miłość do ciebie wystarczy,
miasto marzeń i zdarzeń, pieśni i ogrodów.
Wzburzać cię zwykła jesień — w jeden obłąkańczy
listopad, gdy znów dziejów wichr w nas będzie dął,
w locie kul, w szepcie liści strącanych — zatańczę...
— Ja — dziś l’enfant terrible, l’enfant terrible de Leopol.