No cóż, odjeżdżam — dymią piachy
pod szerokiego wiatru tchnieniem,
i ty ku wodzie oczy nachyl,
i tak się przez to nic nie zmieni.
No cóż — przyjazdy czy odjazdy
życia do śmierci nie wymierzą,
bez końca drążyć będą gwiazdy
szeroką Wisłę w Kazimierzu.
Tam noc chmurami się nie zmieści
po rozwichrzonych płynąc bukach,
— ja tylko w żadnem innem mieście
już się spokoju nie doszukam.
Mnie jak mityczny żółty Egipt
zastyga świat w kłamliwą rację,
mnie oba ciemne Wisły brzegi
zostaną zawsze — dekoracją.
Mnie nikt już świata nie uprości,
przetrwa do śmierci lśniące szkliwo,
mnie ledwie wiersze o miłości,
mogą miłością być — prawdziwą.
Ja tylko w zmienność się zanurzę,
byle wciąż różniej, wciąż inaczej,
mnie tylko czarna, smutna muza
w nienaturalnem oknie płacze.
I tylko mnie już dzień się każdy
życiu jak kłamstwu sprzeniewierzy...
Żegnaj — niech cicho kwitną gwiazdy
nad tobą — i nad Kazimierzem.