Wąwóz

Niech się zacznie od kurów,
od śpiewaków szatana...
Księżyc nakrył się chmurą,
mleczna pieni się piana...

— Czarne ręce noc wznosi ku górze.

— A ty drobny, niezmęczony chodzisz,
ziemię tłustą obwąchujesz, węszysz,
nieustanny ścieg idących godzin
w sercu ostrzem znaczy się najcieńszem...

— Dziś noc jedna jest kresem podróży.

Aż wyskoczy tajemnie spod ziemi,
siwych włosów rozprysła się piana,
nogi grzęzną w trawy po kolana,
i napróżno pytaniami pójdziesz w mrok niespokojnemi.
— Rzecz zwyczajna, choć — niespodziewana.

— Jeśli możesz słuchać — słuchaj dłużej.

Bo on będzie z kwiatuszkami gadał,
w pantofelkach sam tańcząc kwiatowych,
będzie w rosie — nagle purpurowej
krążył, ciskał sobą w noc, przysiadał,
iskry nagle wyskoczą mu z głowy
i okropnem zapowie się słowem.

— Księżyc w czarnej zatrzaśnie się chmurze...

I już wtedy — wszystko, co schowane,
co ukryte, a niespodziewane
wyjdzie, wymknie, wyśliźnie się nocy.
I na lasu żywą dekorację
czart wyjedzie w antycznej karocy
w smoki, ryby, gryfy, inkrustacje,
które spłyną po jej lśniących ścianach,
aby pełzać po leśnych polanach.

— By syczało dookolne wzgórze...

Już i strzygi, już i czarownice,
kozłoludzie i nagie dziewice,
i koboldy na słomianych nóżkach
w trepkach śmiesznych — kwiatowych ostróżkach,
i po ścieżce głowa się potoczy
w przerażone oczy wpije oczy,
i kochanka, co truła się kiedyś
wyobłoczy się, bielsza od kredy,
i pod rękę przemkną się po ścieżce
pan wąż z kretem w czerwonej czapeczce,
i kosmatki i włochatki, nietoperze,
i jabłkami nabijane jeże,
garbus nożem rozpłata dwa garby,
by wysypać nieprzebrane skarby,
co się w ręce wzięte, oczywiście,
zmienią w próchno, dym i w zwiędłe liście.
Aż nad wszystkiem, znad dziwnej polany
bies się wzniesie, o twarzy nieznanej.

— I zadymią zapachami róże...

Już nie będzie złorzeczył nauce,
go z ludzkich mózgów wymazała.
Cały w czarnej pogrążony sztuce,
cały w czarnych czarnoskrętach ciała,
arcypłynny, mądry i nadludzki
skarby swoje przyciśnie do piersi
i usiądzie zadumany w kucki,
by zakończyć opowieść tę wierszem,
aby znowu podnieść ku niebiosom
czarną, śliską, pokrwawioną rosą
ziemską kulę...
 — Na jednym pazurze.

— Powiedz — możesz posłuchać i dłużej?

— Spójrz — on siedzi, zgarbiony nad rzeczką,
 purpurową nakryty czapeczką.

— Spójrz — drży z chłodu, starości i nocy,
 a podnosi zielonawe oczy.

— Spójrz — pokornie, nisko czapkę trzyma,
 a przebija zielonemi oczyma.

— Spójrz — skulony, sam, niemocny siedzi,
 a zapyta cię zawsze — chcesz wiedzieć?

— Wiedz — to ledwie początek podróży.

Czytaj dalej: Moje polesie - Tadeusz Hollender