Niebaczny na przestrogi, uległy pokusom,
Opadam zwolna w czeluść, jako płomień płynny,
Ważę się w niepewności, okropnie niewinny,
Poddany woli ziemi i wyższym przymusom,
Nad drzewami, co dymią w ofiarniczych stosach.
Duszny miód wypalanej w cieniu buków smoły,
Aromat bursztynowy i balsam żywicy,
Wznoszą podmuchem nagłym tętno błyskawicy,
Bezgłośny, w widny ranek, spływam na parowy,
I trwam, jak zatrzymany skurcz wonnej tętnicy.
A tam wesoło krzyczą. Spocone anioły,
W koszuli rozchełstanej brodzą przez popioły,
Odwinąwszy rękawy, wypalają szczeble,
Pnę się śladem przez łęgi jak drwale wesoły,
By stąpać górskim jarem, w mozole i biegle.
Pogoda wreszcie czeka. Obłok się rozchmurza,
Wieją kaliny, przestwór dzban przezroczy poda,
I, jak pasterz, ma klęczkach piję, kędy woda
Kryniczna wargi poi i włosy rozburza.
Wtedy powracam w ciemnie. Gromami tnie burza.