Wracając przez wspomnienia, zamglone pokoje,
Lekko, z przebiegłym lękiem, rozchylam kotary:
Widzę tę piękną ziemię. I nic nie jest moje,
Gdy dłonią, od snu ciepłą, nakręcam zegary.
Po bezbłędnym poranku, dniu pełnym mitręgi,
Wieczorze, co dogasa jak popiół nadziei,
Opadam w sen, jak nurek w napowietrzne kręgi,
Gdzie czeka ciche piekło pod skrzydłem zawiei.
Tam witają umarli. Znów oglądam twarze
Tych, co odeszli wcześnie, których porzuciłem.
Wiem już, liczy się wszystko. Wiem, grzechy się karze:
Gniew, lenistwo, lubieżność, pychę i bezsiłę.
Obco gadają wargi i wielkim bełkotem
Pragną wybłagać łaskę, pojednać zwaśnionych.
— Widzę, jak maskę, kruchem powleczoną złotem,
Własne oblicze martwe pośród potępionych.