Cyganko moja, w jakiej teraz stronie
Pędzisz ty życie, oplwane przez ludzi?
Może już ciebie moja pieśń nie zbudzi —
Może gdzie w lesie litościwe dłonie
Grobem bez krzyża przykryły twe ciało...
Lub może teraz z twoją bandą całą
Boso, w łachmanach, lękliwi lecicie,
Żebranym chlebem opędzając życie
Brudne, bez jutra — a na nędzę waszą
I psy szczekają i dzieci nią straszą.
A może teraz ty, jak sarna wolna,
Gonisz wiewiórki po lesie swawolna —
Potem zmęczona pod leszczyny cieniem
Leżysz, duszyczkę kołysząc marzeniem,
I patrząc w liście, co szumią nad tobą,
Wspominasz, jak się bawiliśmy z sobą,
Jak się poznaliśmy. — Pamiętasz poznanie? —
W chmurne, deszczowe lipcowe zaranie
Psów mnie szczekanie obudziło; z trwogą
Wyjrzałem oknem — banda cyganów szła drogą
Prędko, jak gdyby przed swym nędznym losem
Gdzieś uciec chcieli — a urwanym głosem,
Dzikim, gdzie w prośbach przekleństwa się czają,
Żebrali po wsi! — Pomiędzy tą zgrają
Młoda cyganka u wrót naszych stała —
Tuląc się w brudny łachman z zimna drżała,
Wiatr włosy rozwijał, a oczy, co mokną
We łzach, wpatrzyła z prośbą w moje okno.
A gdym jej przed dom wyniósł chleba kawał,
I przyszedł do niej i nieśmiało dawał —
To tak się dziwnie cyganeczka mała
Czarnymi na mnie oczyma spojrzała,
Tak mnie urzekła, że cyganie poszli,
I już zginęli wśród leśnych zarośli,
A jam stał jeszcze, jak wrosły do ziemi,
I myśl i oczy leciały za niemi, —
I smutno było tak od tego czasu,
Żem do cyganki musiał iść do lasu. —
I za dni kilka byłem już z cyganką
Niby brat z siostrą; śmiechem, pogadanką,
Zabawą dnie nam mijały na prędce.
Czasem na szyje zarzuciwszy ręce
Szliśmy po lesie, patrząc się radośnie
Na figlujące wiewiórki po sośnie.
Czasem mi z ramion wydarła się ptakiem,
I za leszczyny lub ostrężyn krzakiem
Schowana „ku ku“ kukała ze śmiechem,
Rzucając na mnie to leśnym orzechem,
To jagodami. To znów przyskoczyła
Lekka i zwinna, jak wiewiórka czarna,
I na kolanach mi siadła figlarna
I białe ząbki w uśmiechu suszyła,
Albo śpiewała cygańskie piosenki,
Albo wróżyła przyszłość z mojej ręki,
Jak to widziała u swej starej matki.
A zawsze strojna była w ziela, w kwiatki,
Którymi ciemne ozdabiała ciało —
A czarne oko jak węgiel błyskało; —
Więc cóż dziwnego, że od tego czasu
Wciąż do cyganki chodziłem do lasu. —
Raz po odpuście matki Boskiej zielnej
Szedłem do lasu w poranek niedzielny,
Niosąc dla mojej leśnej dziwożonki
Sznurek korali i lśniące pierścionki
Na podarunek. — Ona po zwyczaju
Czekała na mnie na okopie gaju.
Gdy mnie ujrzała, wybiegła na pole;
Lecz zamiast śmiechu na miedzianem czole
Był smutek u niej — w oczach łez tak wiele,
Że w nich utonął mój śmiech i wesele. —
I rzekła do mnie: „Czekam na was panie!
Moi już poszli dziś o wczesnym ranie
Do innych lasów — ja jeszcze zostałam,
Bom się pożegnać panie z wami chciałam“.
A gdy ku onej przyszliśmy polanie,
Gdzie wczoraj jeszcze leżeli cyganie,
A dzisiaj tylko wypalona trawa,
I białych kości kilka; — ona łzawa
Podniosła z ziemi łachmany żebracze —
— „Może was jeszcze kiedyś panie zobaczę —
Może niedługo — żegnajcie tymczasem“ —
Wzięła kij w rękę i szła smutna lasem,
A jam szedł przy niej i w chłodnym drzew cieniu
Szliśmy, nie patrząc na siebie, w milczeniu. —
I czy to z drzewa zielonego rosa,
Czy to płakała cyganeczka bosa —
Nie wiem, lecz miałem powilżone dłonie.
A gdy ku onej przybyliśmy stronie,
Gdzie brzózek kilka jest przy Bożej męce,
Ona mnie wzięła jeszcze raz za ręce —
„Bywajcie zdrowi, ja prędzej pogonię,
By dognać moich“. — A gdzie wy idziecie?
Pytałem z sercem ścieśnionym od bólu. —
„Miły paniczu! cygan — to wiatr w polu —
Nie wie, gdzie idzie i gdzie spocznie w świecie.
Gdzie lasu trochę, a w lesie swoboda,
I psów nie wiele, jałmużna i woda,
Tam jemu dobrze — tam jego mieszkanie
Na dni niewiele. — Bądźcie zdrowi, panie“. —
I popędziła w las za swymi cwałem,
I już jej odtąd więcej nie widziałem. —