Legenda aurea

Autor:

1.

 Z głębi błękitnej komnaty, z omroku cieni i ciszy, w którą rzucałem stęsknione oczy, mówiące: przyjdź! — w którą rzucałem bezgłośny gorący szept: przyjdź! — do której wyciągałem spragnione ręce, mówiące: przyjdź! — z głębi błękitnej komnaty wypłynie melodyjnie moja Legenda, moja Legenda, ciepło pachnąca szczęściem. Czule, najczulej położy mi rękę na czole — muśnie po twarzy — na ustach ją złoży (— o, pocałunku wyszeptany!—), a potem wróci do oczu i przymknie je dłonią, tak dobrze znaną, kochaną... Przechylę głowę, wesprę ją na jedwabnem ramieniu mojej Legendy, i spłynie mi do serca dziecinny, słodki sen. Powstaną moje dni minione, popłynie aksamitem myśli najcichsza opowieść o młodości, o tym co było, co już nie wróci, co się straciło...
 Już mam zamknięte oczy. Już, jak szeleszczące szale niepokojących perfum, szemrze najdroższa baśń, wpleciona w moje sny pierwszym trwożnym uściskiem, wświetlona w moje sny promiennemi oczyma... Szemrze, szemrze, serdeczna...

2.

 Dni złotych iskierek we krwi, złotych iskierek w oczach.
 Wracam ze szkoły po list lila, list pachnący Twoją dalą, list, którego nigdy nie było. Potem, z uśmiechem w mózgu i kropelką Twych perfum na wardze, oddaję się, jak śmierci młodzieńczej, weśnieniu w wieczór wczesnej jesieni w parku. (O, jakżem blisko był wszystkiego, za czem zmęczone tęsknotą oczy moje biegną teraz na wieczne niezdobycie!). Rytmiczny namiętny szept serca wybija wyraźne chwile: już nie dzieciństwa, jeszcze nie młodości męskiej. Słodka palpitacja, zamieranie rozkochanych słów i krótki nagły płacz, po którym krzywda dyktuje fantastyczne listy. (Wrzucałem je do skrzynki pocztowej tak, jakgdybym naciskał guzik, powodujący eksplozję świata). Potem — kąt w ciemnym korytarzu i gorące wtulenie mokrej drżącej twarzy w wiszące na haku szare palto uczniowskie: jak rośna gałąź majowego bzu, pieści mnie ta zapłakana, uperfumowana klapa szynelu. Nazajutrz — biegnę ze szkoły, zdyszany, po list lila, list pachnący Twoją dalą, list, którego nigdy nie było.

3.

 Było to wtedy, gdy ranki jesienne szumiały smętnie niedośnionemi snami o przyjeździe i wahały się pomiędzy tajemniczym zapachem Twej sukni i przejmującą melancholją młodziutkiej tęsknoty.
 Wciskam się, senny i pełen jeszcze nocy, w kąt, na ostatniej ławce. Hieroglify fanatycznych wierszy w bruljonie, zamazywane wstydliwie.
 Miljon jednakowych myśli: gdyby! gdyby! gdyby!
 Kilka słów Twoich dawnych, słów kapryśnie-obojętnych, ukrywa (bezsprzecznie!) poematy, dla mnie w głębi dziewczęcego serca tworzone, a przemilczane. Niebacznie przysłany płatek róży (jeszcze go mam!) staje się oczywistym dowodem, że wcałowałaś weń usta swoje, wcałowałaś tęsknotę za mną. (Wszystko w tajemnicy). Z „serdecznych ukłonów“ na głupiej pocztówce — płyną natychmiast hymny Twojej miłości. (Ostrożnie odklejam markę, pod którą leży skarb: dotknięcie Twych warg). Czczę zabobonnie święte fetysze: szpilkę od włosów, martwy płateczek pachnącego groszku, wizytówkę rumuna (!!...„Mademoiselle! En desirant faire Votre connaissance“ etc... Tiberiu Pauceanu). Fotografia, zatarta od łez i pocałunków, zakrawa na bluźnierczy cud: jest kwitnącą Tobą. Imię Twoje pachnie grzechem i tuberozą, wieści o Tobie tajemniczeją w apokryfy, i coraz groźniej i okrutniej przeczuwam złotą burzę szczęścia pod szeleszczącą w ponury wieczór jesienny aleją lipową...
 Były to obłąkane pogańskie dni, kiedy po raz pierwszy duszkiem wypiłem w zamkniętym na klucz pokoju buteleczkę brunatnej wódki i gdy, otrząsnąwszy się mściwie, w uniesieniu rzuciłem czterem ścianom przekleństwo, wyduszone gwałtem z gorejącego gardła.

4.

 A byłaś wtedy Złotą Legendą, przyodzianą dla pozorów w czarną aksamitną suknię. Białozłote, kwitnąc, wypływało z miękkich fałd. Miało twoje oczy. Byłaś podobno żyjącą dziewczyną. Opowiadali ludzie, że nawet tańczysz. Sami „widzieli“. Widzieli! Zdanie niedorzeczne. Pamiętam coprawda odbicie w lśniącej tafli fortepianu (w pokoju, gdzie milczało). Lecz gdybyś wtedy żyła, napisałabyś do mnie list lila, list pachnący Twoją dalą, ten list, którego nigdy nie było. Gdybyś żyła — przytuliłabyś się przecież w milczącym pokoju do zapatrzonego i struchlałego na myśl o... Już dzisiaj nie wiem o czem.
 Jednem słowem nie mogłaś wtedy żyć i koniec. Byłaś eterycznem napomknieniem o możliwości istnienia i promieniowałaś tymczasem legendarną wonią listu lila.

5.

 Bardzo mnie zadziwił ostry świst lokomotywy, która Cię w dal zabrała. Błyszcząca stalowa lokomotywa zabrała legendę. Dziwy.
 To, że Cię niema, że wymyśliłem Cię tylko zamkniętemi oczyma, stało się wkrótce denerwującym pewnikiem.
 Denerwującym przez wspomnienia.
 Czyhałem na nie chciwie, niewolnik rocznic, cierpiętnik każdego wczoraj, marzyciel jednakowych jutr. Zaczęła się chytra rekonstrukcja wszystkiego, co choćby cieniem cienia Twego było, dziesiątem echem.
 Odbudowywałem nieistniejące sytuacje; lotne przemknienia starałem się tyrańsko przeciągać w czasie; utrwalałem to, czego nie było; z fanatyczną zaciekłością powtarzałem kilka nic nie znaczących słów, dziecinniałem w szeptanych djalogach z fotografią; pracowicie chwytałem garściami wodę.
 W letnie wieczory (— pomyśl! pomyśl! —) szukałem na ulicy białego boa, złotych, modro-złotych oczu. Wierzyłem, że ostatecznie znaleść muszę, gdyż (— Boże! Boże! —) znów wrócić do domu i z kropelką Twych perfum na wardze oddać się znów jeno weśnieniu w wieczór wczesnej jesieni w parku, jak śmierci młodzieńczej? Znów płacz serdeczny, spazm niepowstrzymany? Znów w beznadziei zasiąść do pisania któregoś tam listu, na który mi listem lila, listem pachnącym Twoją dalą, nie odpowiesz, Legendo, Legendo moja?
 Wiedziałem, że znaleść muszę. I znalazłem. Późną nocą na pustej ulicy. Stanąłem.
 Jak światło przez szkło, przepłynęłaś przeze mnie: wieczną, prawieczną melodją.

6.

 Nazajutrz zastałem pod obrusem list. Serce podskoczyło mi do gardła, poczem zaczęło słodko, powoli wracać. Bulgotała w niem gwałtownie przestraszona krew. Szeleszcząca podszewka koperty otumaniła mnie zapachem lila... lilla... lililla...
 Zatańczyły wykwintne litery, zakołowały słowa, popłynął pokój pląsem-zawrotem, a ja z nim-za nim, w windowem spadaniu, okrętowym kołysie, chwiejnie, słabo, przedśmiertnie... Kręciła się morsko ta karuzela pijana-pionowa wokół ćwiarteczki papieru lila, powtarzającej bezustannie w kółko bardzo bezwzględnym szeptem (czasem nagłym wykrzykiem) monolog taki:
 Tak — to ja — to ja jestem — widzisz przecież — głupi, głupi trallala — to ja — ten list, taki jestem jakim mnie widzisz, nie inny, nie, nie, właśnie taki, nic na świecie mnie nie zmieni (oho! wiem!), Titanic utonął, a ja jestem, głupi, głupi, te kilka słów, tu, przed tobą, te kilka słów, właśnie te, nie inne, przeczytaj jeszcze raz, zobaczysz, będzie to samo, nie może być nic innego, gdyby było co innego, toby przy pierwszem czytaniu też było (błyskawica: a może — i zaraz rykliwy śmiech) oho-ho, oho-ho! — tak jest jak jest, tak jest jak jest, trata ta, trata ta, — i zapukała pukanina młotków maleńkich: tak, taktaktaktak, tak, tak, taktaktaktak...
 I pękło, wybuchło konwulsyjnym płaczem, psiakrew!

7.

 Rozdzierającym krzykiem, rozdzierającym serce, wołam Cię, zrozpaczony, szczęście niepowrotne, dniu wczorajszy, dzieciństwo moje! Niechaj mi ciebie chociaż sen powróci! Niechaj choć płacz przypomni tamte łzy, tamtą tęsknotę tej samej miłości!
 Złota Legendo moja, męko lat chłopięcych! Zamknąć oczy, zapaść się w siebie samego, nie wiedzieć, tylko znów szeptać tak serdecznie: „Dlaczego nie przychodzisz, moja jedyna? Dlaczego mnie słyszeć nie chcesz, kochana moja? Wróć, przyjdź... masz ciepłe ręce... Wróć, przyjdź... (codzień żałosnym jękiem odzywała się syrena kolejowa), masz ciepłe ręce, a niema cię wcale, niema cię... a jesteś... a przecież wstajesz co rano (wiem o tem — gdzieś po za wszystkiem), na giętkie ciało wkładasz suknie, czeszesz się, podnosząc ręce... Przecież chodzisz tam w obcem mieście, do­tykasz stopami asfaltu... Przecież otwierasz koperty i czytasz moje słowa oczyma, a potem wiesz, że to ode mnie... i myślisz moje imię... i widzisz mój wygląd z za tysięcy wiorst kolejowego toru... Ach, już wiem! Można do ciebie dojść — prosto idąc szynami!!“ — —
 Było to odkrycie genjalne.

8.

 Rozwalonym krokiem, ze spuszczoną głową, tuż przy murach, — chodziłem, chodziłem. Nikt nic nie wiedział. A daleko zaczęła już majaczyć złota mgła i modre promienie-płomienie. Już zaczęło być. Myt budził się. Zbliżała się zgroza głuchym hukiem podziemnym. Szła do mnie Legenda: — jak pięciopiętrowa kamienica szła na mnie wysoka, zaborcza, zwycięska, aby mnie, małego, w siebie wziąć i zabrać na zawsze.
 No dobrze, chodź; weź. Będę chociaż warjatem i nic nie będę wiedział.
 ...Chodziłem, chodziłem rozwalonym krokiem, ze spuszczoną głową, tuż przy murach. I robiłem miny. I tak w głębi, milcząc, wykrzykiwałem imię. Ulica dzwoniła, świeciła, turkotała, szła.

9.

 Ciepły wiew omdlałego przedwiośnia przymykał mi oczy na beztroskich wieczornych spacerach, rozwiewał mną, głaskał słodką czułością po rozpalonej od wyschłych łez twarzy. Kończył się wielki szarpiący płacz, tkliwością rozlewał się w ciele, miłem osłabieniem. Same do ust się łasiły atłasowe słowa, serdeczne wiersze, cichuteńkie skargi. Kwilił jeszcze smęteczek łagodny gdzieś w głębi i ucichał uśmiechem, spokojem. Zakwitało ubogie szczęście w zmęczonych myślach. I niosłem je ze spaceru do domu ostrożnie, troskliwie. Wracałem cichy z omdlałych przedwiosennych wieczorów zasypiałem tak, jakgdyby mnie ogród akacjowy we śnie czekał. Pamiętam.
 Śniła mi się długa, płacząca śmierć.

10.

 Nazajutrz owładał mną bezruch. Zapatrzenie. Co rano przesiadywałem w pustej jeszcze, wyfroterowanej cukierni. Piłem czarną kawę, patrząc daleko, na nic. Serce bardzo biło, oddychałem głęboko, nie wesoły, nie smutny, nijaki.
 I nagle, bywało, mgnęło coś we mnie: „Taksamo było już niegdyś“. Budziła się wieczność. Odkrywały mi się pradzieje przedmiotów. Rozczulony byłem własną świętością. Słabłem i rozpływałem się w sferze nienazwanych przeżyć: wędrowałem w melodji — wzdłuż jej biegu. Nie myślałem. Zresztą, nie potrafię tego wyrazić.

11.

 Jak trupiogłowa ćma, nie znosząca widna, wpłynęłaś w ciemność, gdzie szemrała ciężka upiorna muzyka dalekiej zabawy, tańca, wina, ach! mąciła mózgi, przepiękna moja! Wtedy byłem z boku, w kącie, wiedziałaś o tem, nie podeszłaś, tylko gięłaś kibicią, srebrniłaś dźwięczną melodją głosu z obcym, dziwne oczy zamglone mrużyłaś dla mnie przed jego oczyma, ciche słowa tajemniczyłaś dla mnie tuż przy jego ustach. W twoim walcu był śmiech, w rozkołysanym przeszepcie kroków, tuż koło mnie, było wiele świadomego okrucieństwa, księżycowemi włosami musnęłaś raz tylko, uśmiechem do krwi drasnęłaś, — i znów tam, daleko ode mnie, dla mnie, dla mojej męki w ciemnym pokoju, gdzie szemrała upiorna muzyka, krążyłaś w błękitnym nocnym walcu tak, jak krążyły od jasno-złotego szampana uparte błahe myśli Twoje.

12.

 „Złota Legenda“. A jak to było?
 Wyjechałaś — i zaczęła mi pierzchliwą wizją majaczyć nieprawdopodobna Twoja uroda: pierwszem wzniesieniem oczu po pierwszym pocałunku na roztańczonej wiatrem ulicy; potem — jakimś kołysem, który był Tobą; scherzem, które było Tobą; mną — który byłem Tobą.
 Oczy miałem smutne, usta uśmiechnięte sennym uśmiechem trzepocącego w głowie snu-motyla. Lekko było, drżąco i wtedo. I ciepło-niebiesko-wiosennie. Kolońską wodą co rano mocno nacierałem głowę.
 A czyś Ty się doprawdy, tam, daleko, tak kołysała sobą, legendując muzyką cudownych ruchów, szopenizując niewysłowionym wzrokiem?
 Czyś doprawdy spoglądała, stamtąd, zdaleka, zapłakana, wolno, wolno przechylając głowę w tył, i przymykałaś oczy, myśląc o mnie, idącym do domu po list lila, list pachnący Twoją dalą?
 Taką Cię widziałem smutnemi osiemnastoletniemi oczyma. Siedem wiosen przeszyło mi serce od tych pierwszych dni kwietniowych, a te oczy o całą wieczność są już smutniejsze.
 Były dnie, które je tam na zawsze rzuciły.
 Dziwem pamięci wskrzeszona, mgławisz się, ty Melodjano ze strasznego miasta, pyłem złotej, straconej baśni; żyjesz niemożliwością, z której powstałaś.
 I w nią się obrócisz.

Opublikowano w: Sokrates tańczący

Czytaj dalej: Do prostego człowieka - Julian Tuwim

Źródło: Sokrates tańczący, Julian Tuwim, 1920.