Jest chuda, ciemna pani. Wstaje zwykle wcześnie, siada przy oknie i wygląda na ulicę, podparłszy kościstą ręką ostry podbródek. Za podwójnemi szybami kołyszą się kasztany. Tam jest jesień.
Drżącym brzękiem, szybko, lękliwie, bije zegar godziny.
Po obiedzie słońce rozlewa się po ulicy, rozlewa się męczącą wzrok złocistością. Błyszczą metalowe gałki na parkanie ogrodu.
Sterczą nieruchomo ozłocone kasztany.
A wieczorem przychodzi garbus w okrągłych okularach, głowę na bok przechyla, ręce zaciera.
„Paniusia, jak zwykle, co? Trzeba zapomnieć, trzeba się uspokoić! Taki to już bieg tego świata, paniusiu-dobrodziejko!“
Chuda, ciemna pani uśmiecha się po raz pierwszy: „Oh, mon docteur!... Zresztą, zaczniemy chyba?“
„Ano chyba, jak Pan Bóg przykazał“, rozpływa się garbus w ukłonie.
Na palcach wchodzi lokaj, zapala świece na fortepianie. A ci zaczynają grać — na cztery ręce — jakieś wzniosłe okrutne psalmodje genjalnego mistrza.
I w żółtem świetle świec skaczą dwie pary rąk po klawjaturze.
Wtedy właśnie Bies wpływa do pokoju na promieniu księżyca, przykucuje w kącie i słucha... i słucha...
Opublikowano w: Sokrates tańczący (tomik)
Źródło: Sokrates tańczący, Julian Tuwim, 1920.