Wieczór jest jakby smutnym i głuchym refrenem,
Współbrzmiącym zgiełkliwego dnia namiętnej strofce.
Zwykle ziewam — choć nieraz płakać powinienem,
Dotarłszy do dnia kresu, jak w przystań wędrowce.
Rzadko pomyślę o tem, że czas mija chyżo,
Że znowu postąpiłem krok jeden ku trumnie.
Czasem wspomnienia czarne na myśl się naniżą
I — jak ptactwo zbłąkane — przylatują ku mnie.
Czasem, jeżeli płomyk migotliwej świecy
Cień szary, nieuchwytny, maluje na ścianie,
To mi po duszy błądzi cień jakiś kobiecy
I złudne, nieuchwytne majaczy kochanie.
A często, gdy znużony wrażeniami zasnę
I śnię, żem jest na ziemi szczęśliwy bezkreśnie,
To mi się snem wydaje życie moje własne,
A prawdę, rzeczywistość upatruję — we śnie...