Idę przed siebie — nigdzie nie popasam —
Idę — z myślami moimi sam na sam —
Chciałbym zajść w jakieś odludne pustkowie,
Gilzie nikt mnie nie zna — o mnie się nie dowie.
Ale gdy idę hen śródpolną miedzą,
Już-ci wnet o mnie wszystkie wróble wiedzą,
Już mnie witają, świergocąc w zawody,
Żem zaszedł do ich zielonej gospody.
Wietrzyk, co każdą tajemnicę zwietrzy,
Mknie, od motylków zwinniejszy i lżejszy,
I zaraz plotkę, jak z worka wytrzącha —
Chciwie jej słucha każda kwietna koncha.
Modre bławatki, chabry i goryczki
Podnoszą na mnie ciekawe twarzyczki
I wszystkie trawy biją mi pokłony,
Bom jest dziś — słońcem jaśnie oświecony!
Żabie précieuse'y — grzeczne do przesady
Zaraz mi krzyczą: rady! rady! rady!
Pasikoniki zgrzytliwie trajkocą:
Znów on tu przyszedł — niewiadomo poco!
Powój — ta mała ugorów dziecina —
Aż z ciekawości na palce się wspina;
Smukłe dziewanny, co stoją wśród cierni,
Broń prezentują — jak żołnierze wierni.
Złociste kłosy żytnie i pszeniczne
Jak instrumenty grają mi muzyczne —
I tak się cudnie do mej duszy stroją,
Że płoszą wszelką posępną myśl moją.
O wieluż mam tu przyjaciół — o wieluż!
Zdjąłem przed nimi wszystkimi kapelusz,
Kłaniam się niebu i słońcu złotemu
I zbożodajnym skibom czarnoziemu!