Stary Bóg

 1901.

Jak lew na starym świecie się położył,
okrył go piersią, w błękit dumną głowę
podniósł i czekał...
 Ponad nim się srożył
komet wir w węże splątany ogniowe,
a wyżej straszna ręka Przeznaczenia
wisiała.
 Niegdyś na rozkaz tej Pani
on świat swój stworzył i skróś nocy cienia
rozpalił gwiazdy, pochodnie otchłani
złote. I rządził już miljon miljonów
wieków tym światem, bezlitośnie, srogo,
gasząc niesforne słońca śród zagonów
nieba i zniszczeń codziennych pożogą
twarz swą malując krwawo. Drżały światy,
gdy znak swój straszny na niebie zapalił
i szedł — bóg młody — w piorunów szkarłaty
odziany, sądził i jak orkan walił
krnąbrne w ton śmierci.
 I minęły wieki, —

świat się zestarzał i on wraz ze światem
starym się poczuł. Lat spienione rzeki
— krew w żyłach jego — wraz z źródłem bogatem
niegdyś, wysychać jęły i swe fale
coraz to wolniej toczyły, kaskadą
ołowiu w otchłań lecąc ociężale.
A on, samotny bóg nad gwiazd plejadą,
wrogi współbogom, co na złote trony
wstąpili wczoraj, — władzą stuwiekową
dumny, w gasnących blaskach swej korony,
z senną, na piersi pochyloną głową
patrzył na gwiazdy, leniwym obrotem
wystygłe ciała kręcące w przestrzeni
i słońc ostatnich malowane złotem
ziemie, odarte z kwiatów i zieleni —
i dumał.
 Wieki płynęły. I zda się —
każdy wiek węzłem był, co niebios pana
łączył ze światem... Gwiazdy zgasłe w czasie
w pamięci jego wschodziły; co rana
słońca trup czarny świecił w jego duchu
dawnym płomieniem i gwiaździste kręgi
grały pieśń życia, harmonji i ruchu,
pieśń jego chwały, szczęścia i potęgi,
przebrzmiałą dawno. — Świat, co niegdyś z trwogi
przed nim drżał, teraz w godzinie dosytu

stał mu się blizki i jak dziecię drogi.
Wieki mijały.
 Nagle skróś błękitu
zagrzmiał piorunny głos wszechwładnej Pani:
»Stary włodarzu! zdaj liczbę z powodzi
wieków i zamknij już księgę! W otchłani
nowe są światy i bogowie młodzi
na twoje miejsce! — Zniszcz swój światek mały
i ustąp z drogi!«
 Drgnął bóg stary: Ona!
to Jej grzmot mówi! — Słońca się zachwiały
i drży w posadach przestrzeń niezmierzona:
nadeszła chwila! — Czekał jej tak długo,
że już zapomniał, iż przyjść musi — groźna,
nieubłagana. Uczuł, że jest sługą,
nie panem. Odtąd będzie pustka mroźna
tu, gdzie on władał, który jutro — blady
cień boga — moc swą raz ostatni jeszcze
dziś wysiliwszy w tem dziele zagłady,
pójdzie w wieczności noc błądzić, gdzie deszcze
zgasłych gwiazd płaczą...
 Ale któż się zdoła
oprzeć Jej woli? — Z drogi, stary boże! —
Wyciągnął rękę posłuszny i z czoła
zdjął grom ostatni...
 Nie! on go nie może

rzucić na świat ten trupi, na swe dziecię,
jego staremu tak dziś drogie sercu! —
Nie! on tych zwiędłych kwiatów gwiazd nie zgniecie,
na tym wybladłych błękitów kobiercu
szytym słońc złotem — nie wyryje gromem
słowa nicości!
 A jeśli do szczętu
zgasła moc jego, który słońc ogromem
władał i z dzikich żywiołów zamętu
pieśń sobie stroił, — jeśli mimo dzielność
boską od zguby świata nie obroni, —
jeśli skazany jest na nieśmiertelność
bez słońc i złotej korony u skroni
królewskich: raczej niech Jej straszne ramię
świat druzgocące pośród gwiazd ogrojca
i jego, starca, razem z światem złamie
i unicestwi — jak Króla i Ojca
świata!
 Jak lew się na świecie położył,
okrył go piersią, w błękit siwą głowę
podniósł i czekał...
 Ponad nim się srożył
komet wir w węże splątany ogniowe,
a wyżej straszna ręka Przeznaczenia,
pełna piorunu, który niecierpliwy,
chwiał się, wisiała...

Czytaj dalej: Westchnienie - Jerzy Żuławski