O przyjdź!
O Boski, przyjdź, proroku!
Salome ciebie woła z płomieniami w oku!
Na tę słoneczną miłości polanę,
pomiędzy żądz rozkwitłe czarodziejskie zioła
Salome cię woła!
O przyjdź!
Salome kłęby włosów rozwiawszy miedziane,
niby wieków pożaru krwawiące się łuny,
w złocistej harfy uderzyła struny
i śpiewa…
O przyjdź!
O przyjdź proroku blady!
Ogień żywy obleje twe liliowe skronie,
Ogień żywy na licu-ć przygasłym zapłonie
od mych gorących warg!
Salome, białolistny kwiat Herodiady,
zerwany ręką grzechu z świadomości drzewa,
w pożarne wieków łuny rzuca pieśń swą krwawą,
swą nieskończoną pieśń –
i woła cię, proroku! Przyjdź!
W królewskiej komnacie
kazałem służebnicom rozesłać kobierce
utkane z miękkiej wełny owiec z Galaadu;
majestat ciężkich kotar otula me łoże,
moje łabędzie puchy!
Ach! jak się trwożę!
Jak lęka się ma dusza, aby promyk złoty
nie przedarł się zuchwale do mojej tęsknoty!
By jakiś listek mirtowy,
gdy wiatr z kryjówek gaju ciche szumy płoszy,
nie zadrżał posłyszawszy stłumione rozmowy
naszej mdlejącej rozkoszy…
Nie wejdzie nikt prócz ciszy w ten przybytek głuchy,
prócz ciszy i prócz żaru mojego pragnienia,
co mi rozdźwięcza serce,
że śpiewa pieśń idącą w wieków majestacie
przez świat, ogromny świat –
tę nieskończoną pieśń:
O przyjdź, proroku, przyjdź!
Skąpałam swą dziewiczość w przejrzystym marmurze,
gdzie zdrój różanej wody z kształtnych dziobów tryska,
a słońce przez zazdrosne ciśnie się kryształy,
ażeby rozcałować mych biódr marmur biały,
mej piersi oroszone, współzamknięte róże…
Kazałam się namaścić maściami wonnemi,
a uśmiech obezwładniał me rozwarte usta
w przeczuciu nieznanej pieszczoty,
gdy Jezabel, ta płocha, ta dziewczyna pusta,
namaszczająca me łono
mleczną szyję mą,
szeptała mi do duszy, żem ja winne grono,
najwyborniejsze z gron!
Ach! złocę się w słonecznym, błękitnym przestworzu
i czekam na winnicach engaddyjskiej ziemi,
aż przyjdzie pragnący On,
aż przyjdzie żniwiarz wybrany
i niecierpliwą dłoń
wzniesie po owoc ten złoty…
Ach! przyjdź…
Na oceany
niewyczerpanych żądz
rzuć swoich żagli płótna
i płyń!
Ach! przyjdź!
Czekam na ciebie smutna…
Ach! przyjdź!
Czekam na ciebie wesoła, radosna
onym pragnieniem, co się spełnić ma,
jako ta kwieciem pękająca wiosna!
Ach! przyjdź!
Powieki mi się kładły na przepastne głębie
moich sennliwych ócz,
gdy gdzieś, na dnie ich, wielkim jak za krańcem świata
nieogarnięta oceanów toń,
kąpały się obrazy rozkoszne jak woń
płynąca z Raju, gdzie – brat zabił brata!
A były-ć w swej rozkoszy zabójcze jak śmierć,
co na tę misę rzeźbioną
rzuciła mi w swym szale lubieżnym twą skroń
owitą w włosów krucz,
ociekających krwią…
Ach! przyjdź!
Jak twe źrenice, choć umarłe, płoną!
O ty kochanku mój!
O mój jedyny kochanku!
Rozpalę w alabastrach kosztowne oleje,
otoczę światłościami jedwabiste łoże,
z nocy dzień biały stworzę!
Niech tych światłości zdrój
oblewa naszą miłość, by lśniła jak zorze
konającego dnia!
O Jezabel, ty płocha, ty dziewczyno pusta!
O Jezabel, przed tobą ma się dusza śmieje
i moje wargi drżą,
moje rozwarte usta!
Lub zgaszę w drogich czarach płonące pochodnie,
szkarłatem jak mrok gęstym łożnicę osłonię,
promieniom gwiazd przystępu w ten kościół zabronię,
niech nasza miłość utonie
w wieczystej, nieodgadłej, niezgłębionej nocy!
A z tajemniczych uścisków,
gdy dusza twa, proroku, mą duszę pochłonie,
gdy w oczach twych przymkniętych czar twojej Salomy
urośnie w niespodzianej rozkoszy ogromy,
gdy świat się cały zamknie w pragnienia wszechmocy,
a ty gdy cały zginiesz w nasyceń powodzi,
niech się zbawiciel narodzi,
lub Szatan, co po wszystkie globów widnokręgi
rozepnie wiekuistą, nieśmiertelną zbrodnię!
Niech płynie głos tryumfu po życia odmętach
lub jęk i żal w skazańców wychowany pętach,
niech bije w bramy śmierci swym rozpaczy młotem,
niech dźwiga się po krzyżach, szubienicach, palach,
ku niemym stropom niebios, w chmury czy błękity,
a ty, proroku niesyty –
ty słuchaj mojej pieśni, nieskończonej pieśni
rozbrzmiewającej po bezbrzeżnych dalach,
i przyjdź!
Niechaj się łamią potęgi,
niechaj się w gruzy rozpada
ten tron, na którym twórcza nieśmiertelność siada;
ta ziemia i te gwiazdy, słońca i księżyce
niech się rozprysną w mgławice;
niech sen wiekuistości jako sen się prześni,
ty słuchaj mojej pieśni
i przyjdź!
O ty kochanku mój!
O ty jedyny kochanku…
Jak twe źrenice, choć umarłe, płoną!
A o poranku,
o świcie, któż mnie zbudzi całowaniem w oczy?
To on, to prorok Boży!
Kto pieści miedź złotawą rozwitych warkoczy
i budzi całowaniem z słodkich snów omdlenia?
To on, to prorok Boży!
Któż głowę mą podnosi i do ust przyciska,
i znowu ją na puchach jedwabnych położy?
I… budzi całowaniem, i sen mój przemienia
w rozkoszną słodką jawę?
To on, to prorok Boży!
Ach, przyjdź!
Któż piersi me odsłania i z swego ogniska,
z ogniska żądnej duszy sypie iskry krwawe
na moje łono białe,
na włosy me złotawe,
na oczy z rozkosznego zdumienia rozwarte,
i budzi całowaniem dumienie rozkoszy?
To on, to prorok Boży!
Któż sen mi płoszy?
Któż sen mi całowaniem płoszy na wiek wieków,
ażebym wieki wieków tuląc twoją szyję
w uścisku drżących ramion i do twego łona,
jak jemioła do dębu, ciałem przylepiona
i duszą, z rozwartymi wciąż śniła oczyma,
że twoją duszę piję,
że twym się ciałem sycę!
że duszę twą i ciało miłość moja trzyma,
ażeby nie wybiegły za przybytku progi,
gdzie ja, gdzie moja miłość ogniskiem ogniów skrzy się!
Gdzie ja, gdzie twoja luba, twa droga, wybrana,
twa jedna i jedyna ma swojego pana
i swego sługę w tobie, o luby, o drogi,
o na złocistej położony misie
w czerwieni krwi najdroższej, krwi najkosztowniejszej!
Któż mnie, kochanku,
o srebrnym budzi poranku,
że mogę twoje blade rozcałować lice,
że mogę wyczesywać z włosów krew zakrzepłą?!
Że mogę tą źrenicą z rozkoszy oślepłą
spoglądać w twoje źrenice –
jak twe źrenice, choć umarłe, płoną!
że mogę twe powieki rozwierać palcami,
tą ręką, którą krew twa przekosztowna plami,
i patrzeć w twoje źrenice –
jak twe źrenice, choć umarłe, płoną!
Jak one płoną ogromnie!
O moje wy służebne! Przyjaciółki moje!
Na oścież otwierajcie pałacu podwoje!
Rozsnucie nad posłaniem czerwoną oponę!
Kochanek zbliża się do mnie!
Uderzcie w lutnie i harfy!
Zatańczcie! Niech radosny korowód się złoży!
Przy mnie kochanek mój!
Przy mnie jest prorok Boży!
W tym wirze,
W którym, ach! wszystek świat wiruje ze mną,
krew cieknie z misy, cieknie strugą ciemną!
Zedrzyjcie ze mnie te szarfy!
Zedrzyjcie drogie powłoki!
Niech krew ta cieknie po mym łonie białem!
Niech się spokrewni z mym ciałem
Ten przekosztowny zdrój!
O święte objawienie mej Boskiej urody!
Te oczy,
w które wpatrywać się będzie
ten mój kochanek młody,
aż mu się z szału wszystek świat zamroczy!
Ach! przyjdź!…
Te moje włosy miedziane,
w które on rękę zanurzy
i będzie na swej dłoni ich sypkość promienną,
z rozkosznym ważył uśmiechem!
Ach! przyjdź!…
Te usta szkarłatem zlane,
barwami od światowych ros wilgotnej róży!
Ach! przyjdź!…
Te moje piersi drzemiące!
Z parą łabędzi porówna je senną
i potem je pożarem całunków przebudzi,
aż spłomienieją od rozkosznych znamion!
Ach! przyjdź!…
Te biodra, które zamknie pierścieniem swych ramion!
Ach! przyjdź!…
Ach! przyjdź kochanku przyjdź!
Dlaczego głos mój w pustym rozbrzmiewa przestworzu?
Dlaczego mu potężnym nie odpowie echem
głos twój, proroku, by wieścił przemianę
okręgów świata pod mocą
miłości mojej niesytej?
Proroku! niebios błękity
złączą się z ziemią, przez ciebie wezwane,
w tajemnic jeden cud
i ty objąłeś istotę stworzenia
objąwszy miłość mą!
O! jakie blaski w twoich oczach drżą!
W jakąż muzykę głos się twój przemienia!
Jak rozkrysztala się w srebrnych oparach!
Jak z światów cudotwórczych zlewa się oddechem!
Głos twój przy moich zająwszy się żarach,
błyskawicami moich żądz brzemienny,
huczący grzmotem namiętnego szału,
który od końca do końca
przenika głębie moją przepełnione duszą,
wstrząśnie tej ziemi macierzystym łonem
i nowe siły wywiedzie z jej wnętrza.
Z przepaści ciemnie się ruszą
i jutrznie, owinięte obrzeżem czerwonem!
Do boju stanie dzień z nocą;
pomrok ucieknie jak tchórz;
łyskliwe wody zagrają pieśń fal
pod tchnieniem rannych zórz,
pod lubieżnymi całunkami słońca,
które powstanie rozbudzone głosem
twojej natchnionej, a mnie pełnej pieśni.
O wskrześnij, wiosno, o wskrześnij!
Po łąk kwitnących obszarach
rozpromieniają się rosy,
a ty je strącać będziesz stopy swemi,
przed siebie idąc z głową wzniesioną w niebiosy,
dumny, że z stworzeń najpierwsza,
że ta najczystsza i ta najgorętsza
na niewolnika wzięła cię swej wielkiej,
swej wszechpotężnej miłości,
która jest jedną na niebie i ziemi,
która stworzyła te jutrznie, te zorze,
te słońca i te rosy słoneczne kropelki,
i to rozkwitłe zboże
uginające przed tobą twe kłosy…
Las się rozszumi, a ty, o proroku,
jeden na ziemi i niebie,
słuchać go będziesz i idąc przed siebie,
wciąż zasłuchany w tę szumiącą dal,
zgłębisz tę głębię szumu,
ujrzysz w nim duszę Salomy
i śpiewać będziesz jej chwałę,
że była przedtem, nim w wierzchołkach drzew
ten tajemniczy zaszeleścił śpiew…
Przeze mnie, przeze mnie przenikniesz wieków ciemnie
i rozsłonecznisz to, co legło w mroku!
Przeze mnie, przeze mnie
rozpoznasz związek pomiędzy obłoku
rozsłonecznioną urodą
a szmaragdową jętką, co nad wodą,
nad szeleszczącą trzciną skrzydły przejrzystemi
lśni w promienistym słońcu
i nad wieczności zagadką przelata,
nad życiem i śmiercią ziemi.
Przeze mnie, przeze mnie
poznasz, co w gwiazd się kryje milionie,
a onym kurzu, który wiatr południa
wzrusza po drogach i rzuca na świeże,
po burtach rowów i miedzach rosnące
kępy krwawników krwawników śniade szaleje!
Przeze mnie, przeze mnie
rozpoznasz związek pomiędzy spokojem
w tę północ letnią a drganiem powietrza
nad rozległymi rżyskami
rżyskami sierpniowy skwar,
gdy słońce stanie na szczycie.
Przeze mnie, przeze mnie
Rozpoznasz związek między pluskiem ryby
zostawiającej kręgi na jeziorze
a wulkanicznym ogniem, który w łonie
rodzącej ziemi płonie
i wre, i huczy, i lawy
wyrzuca potok krwawy,
że ziemia z grzmotem pęka i walą się miasta,i giną miłości nadzieje,
a w śmierci pełnej pustce rozpacza niewiasta!
I nic nie widzi, tylko oczu dwoje,
płonące ogniem wulkanu!
I nic nie słyszy, tylko wrzące tchnienie
swej rozszalałej piersi!
I nic nie liczy, tylko one chwile,
kiedy na święta mogile
stanie z tą misą złocistą
i krąg szalony zatoczy –
ten krąg radości i bólu…
A ty, o królu Herodzie,
życia i śmierci barbarzyński królu:
w taniec przed tobą pójdzie wstyd dziewiczy,
tylko mi pozwól wziąć
głowę Bożego proroka!
A wy, służebne! Przyjaciółki moje!
Słuchajcie dźwięków mej harfy!
Zedrzyjcie ze mnie te szarfy!
Niech padnie ta droga powłoka,
niech barbarzyński król życia i śmierci
moim się ciałem upije!
Niech go powali ten taniec
zapamiętałych żywiołów!
Niech wie, że chociam z popiołów
i popiołami żyję,
przy mnie jest prorok Boży,
przy mnie kochanek mój!
Czemu nie idziesz? czemu?
Salome, białolistny kwiat Herodiady
zerwany ręką grzechu z świadomości drzewa,
pieśń żywiołów śpiewa…
Przyjdź!
Przyjdź! Pospieszymy
w miesięczną noc do gaju, gdzie cyprysów cienie
rosną pod srebrnym księżyca zaklęciem
w jakieś tajemne olbrzymy,
że po nich stopa człowieka
kroczyć się lęka…
Ale ode mnie trwoga jak daleka,
gdy twa powiedzie mnie ręka,
gdy przy mnie Salomy wybraniec
z księgą tajemnic, w której zapisano
w spełnienia rano,
co między cieniem cyprysu
a między krągiem księżyca
zmieściło wielkie spełnienie…
Albo się wspniemy na stromość opoki
przeszywającej obłoki,
i mając głębie mórz u naszych stóp
opanujemy los świata…
I wielkie zbiorą się rzesze,
przyjdą mocarze i króle
z swojego życia zawrócą się dróg,
i wszystkie skarby rozsypią przed tobą,
byś był jak oni,
byś się w ich ubrał purpury
i na ich tronach siadł,
i z niebotycznej rozkazywał góry,
byś opanował miecze i lemiesze
i dzierżył je do końca niezliczonych lat.
byś serca z łon królewskich wydzierał skrwawione
i w swojej mocy
na misy je rzucał złociste!
A ty nad życia żałobą
i ponad życia radością,
nad jego nocą i dniem,
podniesiesz swą prorocką, niedosięgłą wzgardę
i uderzywszy dłonią
w pomarłe głazy twarde,
że dźwięk wydadzą krwawy,
a dotąd niesłyszalny w istnienia obrębie,
rozpoczniesz wieścić sprawy
będące ponad istnieniem,
nad tym, co się mieści,
w rozkoszy czy boleści,
między cyprysu cieniem
a krągiem srebrnego miesiąca.
A morze, nad bezdenne wychyliwszy głębie
swą rozwichrzoną, niepomierną głowę,
na której każdy włos
srebrzystą pianą zlany
dźwiga wieczności głośne oceany,
słuchać cię będzie z poszumem,
co najgłośniejszy ból światów zagłuszy!
Lecz ponad morza szum
pójdzie ten głos,
który się wyrwie z twej duszy…
Lewiatan się ruszy
i oczy swe globowe z zdumienia otworzy,
i paszczę, która chłonie wieków straszny żer,
do twej wyciągnie Salomy.
Pragnie ją pożreć, że twemu wieszczeniu
dała tę wielką moc,
która nad wszystkie idzie Lewiatany!
Ale w szatańską noc,
gdy błyskawice i gromy
z krzykiem owijać będą swymi wstęgi
i żreć swoimi ogniami
wieczysty byt,
ona płomiennym mieczem swej potęgi,
która ci duszę rozległa
do wieczystego płomienia,
odetnie głowę potwora
i na złocistej ją misie
przed tobą rozkosznie złoży,
o, ty, cyprysie,
cień rzucający olbrzymi!
O ty proroku Boży!
O ty kochanku mój!
Ach! przyjdź!…
Czemu twe oczy umarłe tak płoną
W konającego dnia zorzę czerwoną?
Przyjdź!
Libijczyk królewskiego strzegący pałacu
śmiał ku mnie sięgnąć swym okiem!
Zakradał się z wieczora pod białe me ściany,
aby z westchnieniem głębokiem
zobaczyć twojej wybranej
ten obnażony cud
ścielący się na miękkie jedwabiów dywany,
pomiędzy rozsunięte miłości osłony,
na łoże płonących żądz.
Ach! przyjdź!…
Libijczyk do przybytku wejdzie nieproszony,
westchnieniem miłość mą kupi,
na jego czaszce trupiej
nie rozżarzone położą się ręce!
Do jego czarnej brody
przylgnie ten dziwny kwiat
który w pożądań niweczącej męce
zabójczym mieczem wykwita
z mej twarzy młodej –jak twe źrenice, choć umarłe, płoną
w cichej bladości na tej misie złotej!
Ach! przyjdź!…
Przyjdźże z tym głosem Bożym,
który rozbrzmiewa w świątyni
nad lud ten tłumny,
o marmurowe łamie się kolumny
i o sklepienia odbija się gromem,
i jehowiczne łoskoty
na całopalne rozlewa ołtarze!
Libijczyk zwiędłoczoły opuści z mym sromem
mojego domu próg…
Ach! przyjdź!…
Salome cię woła…
Salome kłęby włosów rozwiawszy miedziane,
Niby wieków pożaru krwawiące się łuny,
W wieczystej harfy uderzyła struny
I śpiewa –
I wzywa cię, proroku: przyjdź! Ach! przyjdź! Ach! przyjdź!
Weź mnie do swego kościoła!
W ręku trzymając palmy
Zerwane z wiosennego zmartwychwstania drzewa
Nucić będziemy psalmy
Wielbić będziemy Boga
Jako jest jeden Bóg
Który miłości pragnienie
W twoją Salomę wlał
Mirę będziemy sypać w trybularze,
Do ognia dokładać drew
Niech Abrahama spełni się ofiara!
Niech głowa Bożego proroka
Który ten zrodził śpiew
Ten śpiew wieczysty
Spocznie na misie złocistej
Albo wszechmocny podniesiemy bunt
Podważym świątynny mur
Niech runie u naszych stóp
Wraz z Bogiem który w piersi najprzedniejszej z cór
Zbudził rozpaczy głos
Ciemny jak grób
Rozbrzmiewający na wielką nicością
Idący w zorzę czerwoną
Konającego żywota
nad tymi oczy, co tak strasznie płoną!
Miso wybrana! O miso ty złota!
Wieczysta struno mej harfy!…
Ach! przyjdź!, proroku przyjdź
A wy, o moje służebne
Zedrzyjcie ze mnie szarfy –
I tańczcie… I tańczcie… I tańczcie…
Miso wybrana! O miso ty złota!