W dniu majowym, na dolinie,
Kędy strumyk szemrząc płynie,
Moja luba kwiatki zrywa,
Wiążąc wianek, piosnki śpiewa.
Jak jutrzenka, świeża młoda,
Miała serce jak łza czyste,
Oczki czarne promieniste,
I usteczka jak jagoda.
Jakaś wzięła mnie pokusa
By ją prosić o całusa;
Nieodmawia — czyjaż wina?...
To był anioł, nie dziewczyna!
I spojrzała moja miła,
Białą rączką mnie ścisnęła,
Usta do ust przybliżyła,
I w objęciu mem spoczęła.
Świat przed moją znikł źrenicą,
Martwą ziemię opuściłem,
Raj minąłem, w niebie byłem,
Z moim czuciem, z mą dziewicą.
Śród boskiego zachwycenia,
Gdy jej ustek chwytam tchnienia,
Myśl ją bierze, śmieszna, pusta,
By oderwać od ust, usta,
Zniszczyć urok omamienia.
Tylko jeszcze, z cicha skromnie,
„Nie mów o tem“, — rzekła do mnie,
I pobiegła po dolinie.
Głos jej luby w dali ginie,
Coraz ginie — w końcu znika,
Jak porankiem śpiew słowika.
Nie goniłem — bo w mej myśli,
Już się nowy zamiar kreśli,
By nie zważać na przestrogę.
Jakież dla mnie szczęście, proszę?...
Jeśli poznać mam rozkosze,
A objawić ich nie mogę?
Nic nie taić — moje zdanie!...
Lecz mnie teraz czeka bieda,
Pewnie za to, piękne panie,
Żadna mi już buzi nie da.