Jakoś się przypadkiem
Okno otworzyło;
Prócz doniczki z kwiatkiem
Nic w oknie nie było.
Ktoś trącił doniczkę,
Księżyc błysł z obłoku,
Oświecił twarzyczkę,
W niej łezkę na oku.
Wtem, z dalekiej strony
Ktoś pędzi na koniu,
Sadzi przez zagony
Aż tętni po błoniu;
Stanął przy okienku,
Dał znak, skłonił głowę,
I po cichuteńku
Rozpoczął rozmowę:
„Witaj moja miła.“
„Witaj mój jedyny.“
„Czyś za mną tęskniła?“...
„W łzach pędzę godziny.“
„Łzy, co smutek roni,
Czyż się nie ukoją?“...
„Matka kochać broni,
Nie mogę być twoją.“
„O! luba! któż ciebie,
Któż ciebie wzajemnie
Na ziemi, na niebie
Ukocha nade mnie?
Płoną moje tchnienia.
Więdną dni me błogie“...
„Dzielę twe cierpienia,
Twoją być nie mogę.“...
„I za cóż, mój Boże
Tyle cierpień znoszę?...
O! luba! ja może
Ostatni raz proszę,
Bo z jutrznią różową
Daleką mam drogę“...
„Ach! nie jedź, daj słowo
Wszak twoją być mogę!“...
Księżyc nic dobrego,
Wyjrzał z za obłoku,
Oj! śmiał się z młodego
I z łezki na oku;
Co dostrzegł z jej lica,
Co odgadł w rozmowie,
Spytajcie księżyca,
Najlepiej wam powie.