U zielonegom dziewczę ujrzał lauru,
Bielszą i razem chłodną po nad śniegi,
Których od dawna nie tknął powiew lata.
I tylem sługą pięknej złotowłosej,
Iż mam i mieć jej będę pełne oczy,
Równie na szczytach gór, jak u wód brzega!
Nie prędzej stanę z myślą mą u brzega,
Aż gdy zieleni zbraknie liściom lauru,
Aż z sercem zmarłem, z obeschłemi oczy,
Ujrzę zmrożony żar, płonące śniegi.
Nie tak mą głowę liczne zdobią włosy,
Jak liczne na to radbym czekał lata!
Lecz gdy czas leci, uciekają lata,
Tak, że człek śmierci jednym tchem dobiega.
Bądź mając ciemne, bądź już białe włosy,
Ścigać chcę wiecznie cień słodkiego lauru,
Czy w skwar najtęższy, czy też w mroźne śniegi,
Aż ostateczny dzień mi przymknie oczy!
Nigdy w tak piękne nie patrzano oczy
Ni dziś, ni w wielce oddalone lata,
Topniejąc od nich, jak od słońca śniegi,
Zkąd wzdęty łzami strumień prosto zbiega
Do stóp pieszczonych okrutnego lauru,
Z sercem z dyamentu ze złotemi włosy!
Strach mię, iż pierwej zmienię twarz i włosy,
Zanim litośnie zwróci ku mnie oczy
Bóstwo z żywego wyrzeźbione lauru.
Gdyż, licząc ściśle, już siódmego lata,
Kres jest, jak błądzę od brzega do brzega,
Dniami, nocami, w burze, w skwar i w śniegi!
W sobie płonący, blady zaś jak śniegi,
Z tą jedną myślą, choć z innemi włosy,
Łkając, iść będę od brzega do brzega:
Że może litość zwilży kiedy oczy
Tej, co w tysiączne słynąć będzie lata —
Jeśli lat tysiąc kwitnąć liściom lauru.
O słońce lauru! Stop iskrzące śniegi!
O jasne włosy! W pomoc miejcie oczy!
Nim pchną mię lata Do wieczności brzega! —