Zatrzymali się na horyzoncie
Olbrzymi — nieruchomi, niemi,
w miłościwem ramion rozpostarciu,
jak hufiec na obronę ziemi.
I mówią potężnym gestem,
zarysowanym w błękicie
i drobnych liści szelestem
i chrztem słonecznych plam
— hasło
zapomnianą, odwieczną, wspólną tajemnicę.
Czy ją uchwycę?
Chyba mi być wiewiórką,
rudym błyskiem
w zieleni,
nagłym wytryskiem
promieni,
skokiem
wesela...
Albo zieloną jaszczurką,
prującą się wśród ziela,
ślepkiem zielonookiem...
Albo radosnym kosem,
co gwiżdże czystym głosem
ton wykrojony, wracający w śpiewie,
jak wykrój liścia na drzewie.
Albo zasumowanym borsukiem
w najgłębszem zmroczu kniej...
Lub tęgoskrzydłym żukiem,
który rozbija po leśnej polanie
swój organowy lot...
Wtedy może byłabym w niej —
Wtedy byłabym nią — tajemnicą...
A otom — człowiek.
Idę pod świerków gotycką iglicą,
pod dębem, jak pod mieczem Michała Anioła,
i tylko — pytam.
I — mijam, mijam, mijam tajemnicę,
a wtedy jeno chwytam,
gdy — zabijam.
Huczy tartak, motor drga, świszczą gatry...
Suną potężne pnie,
piła je świszcząc rżnie...
Czy słyszysz, pustko ma?
Nito szerokie wiatry
z pól,
nito poświsty kul
i charkot dział.
Pni zwały, czy stosy ciał?
Lecą opiłki z drzew
suchym, próżnym strumieniem,
a może krew,
może krew z serc płynąca,
a może piasek w klepsydrze
— jednako mierzące czas...
W śmierci oto przejrzałam twoją tajemnicę,
ale mi nic jej nie wydrze,
jest bowiem społem w nas
— lesie!