Przypuśćmy, czytelniku, że jesteś gimnazjalistą, który dzięki zbiegowi nieprzewidzianych okoliczności, przeszedł z klasy drugiej do trzeciej.
Przypuśćmy, że akcja zaczyna się na początku roku szkolnego, i że ty, dzięki małemu wzrostowi, usiadłeś w ławce pierwszej.
Przypuśćmy, że lekcje rozpoczęły się, odczytano przepisy, spisano imienną listę, kilku twoich przyjaciół klęczało, kilku odsiadywało kozę, słowem, szkoła funkcjonuje już na dobre, gdy wtem...
Do klasy wprowadzają nowego kandydata!... Przypatrujesz mu się uważnie. Na jego gładko uczesanych włosach lśni pomada, na jego szyi świeci blado-różowy krawacik, na jego szczupłych rączkach widzisz ze zdumieniem nowe rękawiczki, a na baraniej fizjognomji lekkie pomieszanie. Sadzają go około ciebie i przekonywasz się, że chłopaczek ten jest djabelnie chudy, ale to tak chudy, że mu się aż żebra zarysowują na eleganckim tużureczku; twarz jego przypomina sztokfisz, figura i zapach — butelkę po kolońskiej wódce. Sądząc z ubrania, odgadujesz, że rodzice jego muszą być majętni, wstążeczki u glansowanych kajecików zawiadamiają cię o tem, że jest otoczony płcią piękną; ponieważ milczy jak ryba, posądzisz go więc o głupotę...
Powoli jednak rozjaśnia się tajemnica: twój kolega jest to jakiś Ildefons, Artur, Eugenjusz, lub też coś podobnego do tamtych. Jego wujaszek jest wielkim artystą, jego ciocia jest wielką powieściopisarką, jego mamę zamłodu uwielbiał jakiś poeta, zmarły na wyschnięcie mlecza pacierzowego i t. d. i t. d. Pewnego dnia inny za wami siedzący kolega, chłopiec niesforny, z włosami przypominającemi szczotkę od mycia podłóg, dał mocnego byka w ucho blademu. Blady zemdlał, ty go wyprowadzasz na korytarz, kropisz wodą... On otwiera oczy, uśmiecha się melancholicznie, zlekka ciśnie twoją rękę i ofiaruje ci przyjaźń dozgonną wraz z zaprosinami na wieczory do siebie. Przez ten czas wasz zdemoralizowany kolega o najeżonych włosach dostaje silne upomnienie, wymierzone ku tej stronie jego indywidualności, która z ławką szkolną miewa najczęstsze stosunki.
Wkrótce blady wprowadza cię do siebie. Poznajesz jego mamę, która ze łzami w oczach dziękuje ci za współczucie okazane niewinnie prześladowanej istocie, — poznajesz jego pokoik pełen książek, kwiatów, firanek, woni i melodji...
Mama oddala się i przysyła wam przekąskę, blady zbliża się i otwiera przed tobą swe serce. Słuchasz, słuchasz i słuchasz jego długiej i tkliwej historji, oto ona:
Blady urodził się według zasad w medycynie przewidzianych, lecz ponieważ był słabowitym, więc kąpano go do 10-go roku życia w baranich nóżkach. Stąd rozwinęły się w nim instynkta poetyczne. W dalszym biegu życia uczył się pięknych wierszyków, salonowego obejścia i gry fortepianowej. Potem pokochał swą kuzynkę, pannę z zadartym noskiem i na jej cześć napisał sonet. Potem na imieniny mamy napisał powinszowanie. Potem z okazji czyjejś śmierci, pożaru, powodzi lub kradzieży, napisał odę. Później zakochał się po raz drugi i odtąd sypią się z niego wiersze jak sieczka z dziurawej torby. Wszystkie te wiersze odczytuje ci blady bez względu na to, że już trzy godziny upłynęło po przekąsce, że się rumienisz, kręcisz na stołku i t. d., słowem, że radbyś go, z powodów od ciebie niezależnych, jak najrychlej pożegnać. Wreszcie żegnasz się z całym domem i wychodzisz przekonany, że blady jest poetą!...
Odtąd jesteście ze sobą tak, jak bat z biczyskiem. Ty bywasz u niego, on u ciebie... aż do ukończenia szkół.
W ciągu tych lat kilku blady kochał wiersze i uczył się ich napamięć, lubił literaturę i historją i uczył się ich napamięć, znosił łacinę i geografją i uczył się ich napamięć, nienawidził matematyki i nauk przyrodzonych i znowu uczył się ich napamięć.
Po ukończeniu szkół, on wyjechał w świat, a ty opłakałeś go, już sądząc, że umarł. Pewnego dnia jednak czytasz w „Tygodniku Ilustrowanym“ co następuje:
„Panu X. X. wiersze p. n. „Do trumny,“ „Łabędzi śpiew zdruzgotanego serca,“ „Do...“ i t. d., nie kwalifikują się do druku.“
Odtąd odpowiedzi podobnych znajdujesz coraz więcej, aż wreszcie, po upływie kilku lat czytasz jakiś sonet przez X. X. w jednem z pism ilustrowanych. Stopniowo wierszy takich pojawia się coraz więcej; — po kilku miesiącach twój dawny przyjaciel zostaje pochwalony przez któryś z „Kurjerów“ i zbesztany przez którąś z „Gazet.“ Recenzje pojawiają się coraz częściej, aż wreszcie... blady puszcza jakąś wierszową ramotę, na zasadzie której jedna połowa prasy warszawskiej ogłasza go za genjusza, druga za idjotę.
Po pierwszej ramocie wychodzi kilka innych, obejmujących sonety, ody, tragedje i t. d. Twój przyjaciel na głębokiej prowincji robi furorę, w Warszawie tworzy nową szkołę poezji, a wreszcie... umiera.
„Tygodnik“ i „Kłosy“ umieszczają jego wizerunek, wydawcy procesują się o jego dzieła, a cała prasa pisze nekrologi, zaczynające się od słów: „W dniu tym a tym, jeden z największych poetów przeszedł do nieśmiertelności....“