Dusze w niewoli: Rozdział IV. Brat i siostra

 Mieszkanie Lachowicza znajdowało się przy jednej z większych ulic, na piętrze, i posiadało więcej światła niż ciepła, a więcej miejsca niż sprzętów.
 W pokoju najwidniejszym, który stanowił pracownią, oprócz farb, pędzli i sztalug, wisiało na ścianach mnóstwo kredkowych i węglowych szkiców i parę obrazków nowych. Pod ścianami stały obrazy odświeżane.
 Odświeżanie było bodaj czy nie najgłówniejszem źródłem dochodów młodego i istotnie zdolnego artysty, który, prócz tego, malował rzeczy świeckie i kościelne, to jest obrazy do chorągwi i ołtarzy. Jakiś czas miewał on nawet dosyć obstalunków w tym rodzaju; wkrótce jednak przekonano się, że jego błogosławione zbyt są podobne do primadonn, a męczennicy do rzezimieszków, i zaprzestano nagabywać go o robotę.
 W tej chwili siedział Lachowicz przed swojem dziełem konkursowem, przedstawiającym: „Ostatni dzień skazanego.“ Dzieło to, lubo niewykończone, mogło zwrócić uwagę.
 Najbliżej widza znajdował się na obrazie tym urzędnik, czytający fatalny wyrok, figura drewniana w mosiężnych okularach na nosie. Czułeś, że z osoby tej drewniane dźwięki wychodzić muszą. We drzwiach widać było starego klucznika, który ziewał na całe gardło, a za nim opartego na karabinie żołnierza, którego surowa twarz miała wyraz głębokiej litości.
 Z prawej strony stał kat, olbrzymi drab, wyłącznie, o ile się zdawało, zajęty oglądaniem lichej garderoby swojej ofiary, a nareszcie główny bohater, nieszczęśliwy potępieniec, który, słuchając słów wyroku, wpił ręce w kolana i starał się odwrócić oczy od kata...
 Bez przesady powiedzieć można, że grupa ta robiła piorunujące wrażenie. Lachowicz jednak nie zdawał się być zadowolnionym i robił różne zarzuty, z trwogą myśląc, że go nagroda ominie.
 Na tych medytacjach zeszło mu całe poobiedzie i powoli zbliżał się wieczór. Lachowicz powstał, przeciągnął się i począł chodzić po pokoju.
 Nagle skrzypnęły drzwi, i do pracowni wbiegła piętnastoletnia dziewczynka, dziecko szczupłe, blade, zmarznięte i czarno ubrane.
 — Zosiuniu! — wykrzyknął Lachowicz — jak się masz?...
 — Dobry wieczór Ludwisiowi — odpowiedziała dziewczynka, chcąc go pocałować w rękę.
 — Dajże pokój, przecież nie jestem biskupem! — zawołał, całując ją kilkakrotnie w usta.
 A potem dodał z czułością, o którą nigdy chyba nie posądziliby go znajomi:
 — Jakaś ty zziębnięta!...
 — Tak zimno na ulicy, ale u Ludwisia ciepło... Ach, jak mi ręce zmarzły!
 To powiedziawszy, poczęła dreptać i chuchać w palce.
 Lachowicz zbiegł nadół i kazał stróżowi przynieść gorącej kawy z bułkami. Gdy wrócił, posadził siostrę obok pieca, na krześle, okręcił jej nogi starą burką, i ukląkłszy obok niej na podłodze, począł jej rozgrzewać zziębnięte rączęta, pocierając własnemi lub przykładając do swej twarzy.
 Dziewczynka śmiała się i ciekawie rozglądała po pracowni.
 — Co to za obraz, proszę Ludwisia? — zapytała.
 — „Ostatni dzień skazanego“ — odparł i objaśnił jej znaczenie obrazu.
 — Ach! Boże! jakiż to nieszczęśliwy człowiek... Czegóż oni chcą od niego, kiedy on już i tak biedny?... Jabym się tu spać bała... Czy Ludwiś się nie boi?...
 Przyniesiono kawę.
 — Pij, Zosiu, z garnuszka — mówił zakłopotany malarz — bo mi się szklanki wytłukły.
 — A dlaczego Ludwiś nie pije?... Niech Ludwiś połowę wypije, a mnie resztę zostawi. Ojciec robił tak zawsze... Jakiż to straszny obraz! Niech Ludwiś choć skosztuje...
 Lachowicz upewnił ją, że jest przejedzony, że zachorowałby, wypiwszy choć łyżeczkę kawy, i tą groźbą stanowczo zachęcił do jedzenia.
 Zosia piła i jadła, w przerwach zaś rozmawiała:
 — Madame kłania się Ludwisiowi i prosi o resztę, jakieś tam pięćdziesiąt złotych...
 Na twarzy Lachowicza ukazał się rumieniec.
 — Ach! jaka to dobra kawa... My dostajemy tylko herbatę z mlekiem, a podwieczorek niezawsze. — Która ma pieniądze, to sobie sama kupuje...
 Rumieniec Lachowicza zrobił się ciemniejszy.
 — Miałam się o coś Ludwisia zapytać, alem na śmierć zapomniała. Ale! ale... madame dziwi się, że ojciec ani razu u mnie nie był i nawet listu nie pisze. Czy ojciec będzie kiedy?...
 Lachowicz niespokojnie przeszedł się po pokoju i odparł:
 — Nie wiem... W każdym razie nieprędko...
 Dziewczynka posmutniała, a potem, podnosząc na brata swoje wielkie, czarne oczy, rzekła nieśmiało:
 — Może bym ja choć na wakacje ojca zobaczyć mogła?...
 — Może być... Czy ci tęskno?...
 — Tak... czasem!... Do innych przychodzą rodzice. Niedawno nawet był ojciec Brońci i dał jej na urodziny lalkę... Ale ja lalki nie chcę, taka już przecie duża jestem!... Przytem bawimy się razem. Ja jej uszyłam dwie nocne koszule...
 — Już umiesz szyć koszule? — spytał z uśmiechem Ludwik.
 — Eh! niebardzo. Dla siebiebym jeszcze nie uszyła, ale dla syna madame robię już skarpetki, po lekcjach... Zdaje mi się, że u Ludwisia nie jest bardzo ciepło; dlaczego to tak?...
 — Widzisz, zbyteczne ciepło źle wpływa na obrazy — odparł, śmiejąc się, malarz.
 — To prawda! W pokoju madame jest bardzo ciepło i dlatego wszystkie obrazy jej sczerniały i popękały. Ale ja już muszę niedługo iść do domu!
 Lachowicz wydobył portmonetę.
 — Kochana Zosiu — rzekł, dostając pieniądze — daj tymczasem swojej madame pięć rubli i powiedz, że pojutrze oddam resztę i jeszcze coś na przyszły kwartał zaliczę...
 Drzwi znowu skrzypnęły, i ukazał się w nich jakiś człeczyna niski i obrośnięty, którego odzież i ruchy nie okazywały ani zbyt wysokiego stanowiska w świecie, ani zbyt starannego wychowania.
 — Ho! ho! — zawołał przybyły — nasz bazgracz ma widzę pieniądze, i nie będziemy potrzebowali wystawiać mu okien z mieszkania. Te pieniądze to pańskie szczęście, bo gospodarz już naprawdę o sądach gada!...
 Ludwik zbladł, Zosia ze zdziwieniem spoglądała to na brata, to na przybysza, który mówił dalej, śmiejąc się i wskazując na dziewczynkę:
 — Cóżto za kurczę?... Masz pan dobry gust, tylko trochę niedojrzały! Amator kwaśnych jabłek...
 — To moja siostra, panie! — odezwał się Lachowicz.
 — A a a, siostra? Wracam honor. Myślałem, że...
 — Byłeś pan w mieście? — przerwał szybko malarz.
 — Byłem, ale wiatr, psiawiara, przedmuchał mnie jak fujarkę...
 — Nie dobieraj pan tak mocnych wyrażeń! — ostrzegał go Lachowicz, wysilając się na uśmiech.
 Rządca skamieniał prawie, widząc kłopot malarza.
 — U trzystu djabłów! — zawołał — od kiedyż to zaczynasz pan sznurować gębę?... Do tej pory gadaliśmy z panem jak ludzie i nie wiem, dlaczego mamy dziś udawać arystokratów, delikatnych jak angielskie pieski?...
 Każdy wyraz rubasznego rządcy dziwił Zosię, a torturował malarza, który rumienił się, potniał, przestępował z nogi na nogę, a wreszcie, zaprowadziwszy gościa do sypialni, rzekł tonem błagalnym:
 — Panie drogi! nie hazarduj się tak w mówieniu, bo jeszcze powiesz co nie... właściwego, a to przecież siostra...
 — I mieszkało między nami! — wykrzyknął rządca. — Przecie pan przy moich siostrach takich ceremonij nie robisz?...
 Lachowicz aż się zachwiał.
 — Zresztą — dodał gość z nowym wybuchem śmiechu — nie chcę państwu w randeiksie przeszkadzać i wyjdę, ale pieniądze swoją drogą przygotuj pan na jutro, bo z gospodarzem to psia... noga!...
 — A przyszlij mi pan, z łaski swojej, stróżowę — rzekł Lachowicz z miną człowieka, wychodzącego z łaźni, w której zbyt silnie napalono.
 — Przyszlę, z łaski swojej! — odparł nieco rozgniewany gość, trzaskając drzwiami.
 — Jakiś dziwny pan! — odezwała się Zosia.
 — Dobry człowiek — upewnił ją brat — tylko... ma trochę klepki pomieszane.
 W tej chwili Zosia dostała gwałtownego kaszlu.
 — Co tobie, dziecko? — wykrzyknął przestraszony malarz. — Czy ty często tak kaszlesz?...
 — I nie, tylko czasem rano i czasem w wieczór. Ale to niedawno i już mniej.
 — Zaziębiłaś się może na spacerze?...
 — Ja nie chodzę na spacer, bo kaloszy nie mam...
 — Jakto, zupełnie nie chodzisz?...
 — Nie zupełnie, tylko nie codzień... Ale ja wolę siedzieć w domu; teraz na dworze tak brzydko!
 — I salopka twoja musi być za lekka! — szepnął jakby do siebie Lachowicz.
 Weszła stróżowa. Ludwik prędko pożegnał Zosię i odprowadził ją do schodów. Wróciwszy do pokoju, siadł przy stole i oparł głowę na rękach.
 — Na spacer nie chodzi, nie ma kaloszy... kaszle!
 Łzy mu się zakręciły w oczach.

Dusze w niewoli: Rozdział V. O rozkoszach i kłopotach badaczów

Czytaj dalej: Katarynka - Bolesław Prus