Kocha - nie kocha?!

 Pew­nej nocy spo­tka­łem na Ewan­ge­lic­kim pla­cu mego przy­ja­cie­la, Ka­ro­la. Wa­łę­sał się tam i na­po­wrót, z za­dar­tą gło­wą, w dziw­nie bez­ład­ny spo­sób: bie­gał w zyg­zak, sta­wał, co­fał się, zba­czał, dep­cząc przy­tem traw­ni­ki i po­trą­ca­jąc się o mło­de drzew­ka.
 Zda­wa­ło mi się, że ma spie­czo­ne usta, a na twa­rzy nie­zdro­wy ru­mie­niec.
 Nie­odra­zu mnie po­znał i za­czął mó­wić z go­rącz­ko­wym po­śpie­chem:
 — Śmie­jesz się?... Wiem, uwa­żasz mnie za war­ja­ta. Swo­ją dro­gą, nie od­dał­bym mego obłę­du za twój dok­try­ner­ski spo­kój. Co mnie tam wa­sze wiel­kie kwe­stje!... Mi­łość — to kwe­stja...
 — Wy­glą­dasz ko­goś? — spy­ta­łem.
 — A na­tu­ral­nie! — od­parł to­nem bez po­trze­by zu­chwa­łym. — My­ślisz, że się będę za­pie­rał? Wca­le nie! Po­wiem ci wię­cej: tra­wię tu na cze­ka­niu całe wie­czo­ry i je­stem szczę­śli­wy, gdy po ty­go­dnio­wej włó­czę­dze spo­tkam i po­pa­trzę na nią — choć­by przez kil­ka mi­nut.
 — W każ­dym ra­zie jest to do­syć jed­no­staj­ne za­ję­cie.
 — Uroz­ma­icam je, nie­kie­dy my­śląc — że mnie już ko­cha, a nie­kie­dy od­ga­du­jąc: czy mnie ko­cha? Cza­sa­mi wy­naj­du­ję so­bie za­ba­wę lo­so­wą i prze­cho­dząc z jed­ne­go koń­ca pla­cu na dru­gi, li­czę kro­ki: „ko­cha“ — „nie ko­cha“, „ko­cha“ — „nie ko­cha“... Ale dziś wy­my­śli­łem grę, któ­ra mi le­piej przy­pa­dła do uspo­so­bie­nia. Oto wy­bie­ram na nie­bie ja­kąś gwiaz­dę, a po­tem na pla­cu wy­szu­ku­ję taki punkt, z któ­re­go mógł­bym spo­strzec ją na szczy­cie ko­ściel­nej ko­pu­ły. Gdy znaj­dę po­dob­ne miej­sce od­ra­zu, a moja gwiaz­da bły­śnie tuż nad krzy­żem, to zna­czy — „ko­cha...“
 — A czę­sto tra­fiasz?
 — Do­syć... i to mi spra­wia nie­opi­sa­ną roz­kosz.
 — No, do­bra­noc — rze­kłem.
 — Och! — szep­nął, tar­ga­jąc mnie za rękę — dzi­wi cię to, iż zna­lazł się czło­wiek, któ­ry ma od­wa­gę mó­wić gło­śno, że ko­cha i jak ko­cha?...
 Od­szedł­szy kil­ka­na­ście kro­ków, sta­ną­łem przy chod­ni­ku, a mój przy­ja­ciel na nowo za­czął prak­ty­kę, ta­cza­jąc się jak pi­ja­ny.
 Na skrę­cie jed­nej ze ście­żek pla­cu, tuż oko­ło za­ko­cha­ne­go, mi­gnę­ły dwa cie­nie. Para i sa­mot­nik nie spo­strze­gli się na­wza­jem; on bo­wiem był wciąż za­to­pio­ny w gwiaz­dach, a oni w roz­mo­wie. Szli pod rękę, zwol­na i tak bli­sko sie­bie, że zda­wa­li się two­rzyć jed­ną ca­łość. Dama po­chy­li­ła gło­wę na ra­mię męż­czy­zny, a on, zda­je się, że ści­skał jej rącz­kę.
 Gdy zbli­ży­li się do chod­ni­ka, pa­dło na nich świa­tło la­tar­ni. Damą była ona, męż­czy­zną — dru­gi mój przy­ja­ciel, pan Jó­zef.
 Przy­wi­ta­li się ze mną krót­ko, aby zbyć. Tyl­ko ona ner­wo­wo ści­snę­ła mnie za rękę i, to­piąc za­mglo­ne oczy w mo­ich oku­la­rach, rze­kła pół­gło­sem:
 — Spo­dzie­wam się, że Ka­rol nie bę­dzie wie­dział o tem, ani słów­ka...
 I ode­szli, lecz ona, jesz­cze raz od­wró­ciw­szy się, po­gro­zi­ła mi i gło­sem, po­dob­nym do szme­ru go­łę­bich skrzy­deł, do­da­ła:
 — Bo będę się bar­dzo gnie­wać!...
 Je­stem pew­ny, że w tej chwi­li mój przy­ja­ciel Ka­rol wi­dział gwiaz­dę nad szczy­tem ko­pu­ły.

Czy­taj da­lej: Katarynka – Bolesław Prus