Pewnej nocy spotkałem na Ewangelickim placu mego przyjaciela, Karola. Wałęsał się tam i napowrót, z zadartą głową, w dziwnie bezładny sposób: biegał w zygzak, stawał, cofał się, zbaczał, depcząc przytem trawniki i potrącając się o młode drzewka.
 Zdawało mi się, że ma spieczone usta, a na twarzy niezdrowy rumieniec.
 Nieodrazu mnie poznał i zaczął mówić z gorączkowym pośpiechem:
 — Śmiejesz się?... Wiem, uważasz mnie za warjata. Swoją drogą, nie oddałbym mego obłędu za twój doktrynerski spokój. Co mnie tam wasze wielkie kwestje!... Miłość — to kwestja...
 — Wyglądasz kogoś? — spytałem.
 — A naturalnie! — odparł tonem bez potrzeby zuchwałym. — Myślisz, że się będę zapierał? Wcale nie! Powiem ci więcej: trawię tu na czekaniu całe wieczory i jestem szczęśliwy, gdy po tygodniowej włóczędze spotkam i popatrzę na nią — choćby przez kilka minut.
 — W każdym razie jest to dosyć jednostajne zajęcie.
 — Urozmaicam je, niekiedy myśląc — że mnie już kocha, a niekiedy odgadując: czy mnie kocha? Czasami wynajduję sobie zabawę losową i przechodząc z jednego końca placu na drugi, liczę kroki: „kocha“ — „nie kocha“, „kocha“ — „nie kocha“... Ale dziś wymyśliłem grę, która mi lepiej przypadła do usposobienia. Oto wybieram na niebie jakąś gwiazdę, a potem na placu wyszukuję taki punkt, z którego mógłbym spostrzec ją na szczycie kościelnej kopuły. Gdy znajdę podobne miejsce odrazu, a moja gwiazda błyśnie tuż nad krzyżem, to znaczy — „kocha...“
 — A często trafiasz?
 — Dosyć... i to mi sprawia nieopisaną rozkosz.
 — No, dobranoc — rzekłem.
 — Och! — szepnął, targając mnie za rękę — dziwi cię to, iż znalazł się człowiek, który ma odwagę mówić głośno, że kocha i jak kocha?...
 Odszedłszy kilkanaście kroków, stanąłem przy chodniku, a mój przyjaciel na nowo zaczął praktykę, taczając się jak pijany.
 Na skręcie jednej ze ścieżek placu, tuż około zakochanego, mignęły dwa cienie. Para i samotnik nie spostrzegli się nawzajem; on bowiem był wciąż zatopiony w gwiazdach, a oni w rozmowie. Szli pod rękę, zwolna i tak blisko siebie, że zdawali się tworzyć jedną całość. Dama pochyliła głowę na ramię mężczyzny, a on, zdaje się, że ściskał jej rączkę.
 Gdy zbliżyli się do chodnika, padło na nich światło latarni. Damą była ona, mężczyzną — drugi mój przyjaciel, pan Józef.
 Przywitali się ze mną krótko, aby zbyć. Tylko ona nerwowo ścisnęła mnie za rękę i, topiąc zamglone oczy w moich okularach, rzekła półgłosem:
 — Spodziewam się, że Karol nie będzie wiedział o tem, ani słówka...
 I odeszli, lecz ona, jeszcze raz odwróciwszy się, pogroziła mi i głosem, podobnym do szmeru gołębich skrzydeł, dodała:
 — Bo będę się bardzo gniewać!...
 Jestem pewny, że w tej chwili mój przyjaciel Karol widział gwiazdę nad szczytem kopuły.