I.
Najbardziej las ja lubię o tej porze złudnej,
Co nie jest dniem, a nie jest jeszcze i wieczorem,
Bo gdy wówczas żywicą wonnym idziesz chórem,
Kościół sosen tysiącem duchów ci jest ludny.
Mrok z wolna na swej szarej spływa pajęczynie —
W wilgotnych mgły wyziewach giną form kontury;
W czarno-złotem półświetle szepczą elfów chóry —
I błądzisz niby w własnej fantazji krainie.
Naraz biegnie Artemis z swą psiarnią łowiecką.
Biada ci, Akteonie! Tyś ranny zdradziecko,
I wnet znika ci z oczu straszliwa dziewica —
Bieży w głąb, gdzie ją kryje hebanowa ściana,
Za którą otchłań zmroku czerni się nieznana...
Milczenie... Wnet na niebie błyśnie sierp księżyca...
II.
Kto nie zbłądził w lesie, ten nie poznał lasu —
Las to otchłań bezdenna, kędy istot tłumy,
Żyją, tak zasłuchane w głuche sosen szumy,
Jak duchy zapatrzone w ślepe oko czasu.
Las — to życie, gdzie walki toczą się pokoleń;
O ziarno, krew i mięso i powietrzne gazy;
I gdzie brzmią w ptasząt hymnach miłosne ekstazy;
To kolebka — i cisza cmentarnych wyzwoleń.
Las to jest świat odrębny: w ciszy nieruchomej
Pod konarami dębów rozkwitają domy,
A w gałęziach drzewiny rośnie fletnia boska.
Las — to niewyczerpany upojenia kielich
I samotnia, gdzie w skrzydeł szeleście anielich,
Zmęczony duch opuszcza stara wiedźma — troska.
III.
Widziałem w głębi lasu, pod cieniem wyniosłej
Gromady smukłych sosen i dębów samotnych,
Złamany pień szeroki: na szlamach wilgotnych,
Wewnątrz — śród mchu i grzybów — trzciny wodne rosły.
Gdy bóg Wisły z wędzideł puścił swe rumaki,
By ziemię tratowały wichrów swych kopytem,
Rzeka tu rozszerzonem szalała korytem
I aż tutaj poniosła wodne tataraki.
Tak, gdy wylew społeczny, jako dziejów czata,
Płomienistym wybuchem pędzi swe orkany:
Jego skry upadają gdzieś w dali nieznanej!
I dziwisz się, że naraz ta zapadła chata,
Dokąd, zda się, nie sięga żaden błysk jutrzniany,
Pieści myśl, wyłonioną z tego wichrów świata.