W piersiach trzy noże i w przepaść wtrącona,
Jeszcze oddycha, chociaż sto lat kona.
Kiedy czasami duch się w niéj roznieci,
Woła: Ratujcie! ratujcie mnie dzieci!
A na głos Matki każden biegnie, spieszy,
Nim zaczął dzieło, już się skutkiem cieszy,
Bo czuje w sobie miłość i odwagę,
I poświęcenia nie kładzie na wagę.
Ale niestety w szlachetnym zapędzie
Każdy się lęka, że nie pierwszym będzie,
Każdy ma sposób, jak zgoić jéj rany,
Każdy ma radę, w jakie objąć ściany.
I nad przepaścią już ciżba walcząca...
Jeden drugiego odpycha, potrąca...
Słowo po słowie, raz po razie leci,
A Matka woła: Ratujcie mnie dzieci!
A Matka woła: Jeśli wyrok Boga
Abym zginęła, niechże hańba sroga
Mojéj okropnéj nie powiększa męki,
Że raz śmiertelny z waszéj biorę ręki.
Najprzód z przepaści dźwignijcie powoli,
A potem o tem, co mnie zdawna boli,
A potem o tem, jaką pójdziem drogą,
Wasze wyścigi zbawić mnie nie mogą.
Blizko, daleko, nizko czy wysoko,
Wszystkich opłynie macierzyńskie oko,
Wszystkich zarówno przy sercu umieszczę,
Bądźcie wy w zgodzie, a nie zginę jeszcze.
Matki nie słucha rzesza gwarna, płocha,
Kłóci się o to, kto ją lepiéj kocha,
Aż duch z nieszczęsnéj nareszcie uleci
I sierotami pozostaną dzieci.