Odludek

Tak jest! nie lubię ludzi, mnie nie lubią ludzie,
Idziemy z sobą w życiu zawsze jak po grudzie,
Trącamy się łokciami, tłuczemy głowami —
Na cóż guzów!... Sam pójdę, a wy idźcie sami,
Ale raz jeszcze szczerze powiem, co mnie gniecie;
Nie wiele mi pomoże, ale ulży przecie:
Otóż nie lubię mędrków, marzycieli dumnych,
Więcéj zarozumiałych, niż w rzeczy rozumnych.
Półmędrek, jest to droga dopiero w robocie:
Nie miniesz, wywalisz, lub ugrzęźniesz w błocie.
Wielcy mężowie wznoszą pochodnie oświaty,
Otwierają czasami wiedzy skarb bogaty,
Ale czyż każdy promyk padł w serce człowieka?
Czyż się nad nim stopniowo rozciąga opieka,
Któraby wskazywała, gdzie jest prawa droga,
Co wiedzie acz po cierniach przed oblicze Boga?
Nie!... tysiąc razy nie! Ciemno na tym świecie;
Barbarzyństwem wy mędrki chełpliwie zowiecie,
Gdzie wysoko sterczące nie dymią kominy,
Ale niebarbarzyństwem, gdzie świętość rodziny
Pod cyniczną rozpustą splugawiona padła,
Gdzie czoła zakrywają klejnotów błyszczadła,
Gdzie hańbą okupiony zbytek się rozpiera,
Bez wiary i nadziei żyje i umiera. —
Nie — to jest sztuczne światło, fałszywa oświata,
Która duszy nie wznosi, ale ją przygniata.
Nie zmylą huczne race, co pod Nieba lecą,
Bo i ferment rozkładu świeci także nieco,
Bo krocie kroci szczytów zmienionych w zwaliska
Świadczą, jak w dziełach ludzkich zagłada jest bliska.
Dla tego nie chcę, stronię, nie lubię tych ludzi,
Których rozum przewrotny nierozumnych łudzi. —
Wszystko dziś tylko pozór, w nim zysk, zaszczyt, chwała,
Z duszy uleciał motyl, poczwarka została.
„O nadto czarnéj barwy rozciągasz po świecie,“
Powie mi optymista przy sutym bankiecie,
„Tak jest, tak zawsze było od początku świata,
„Mądre, głupie, złe, dobre ciągle się przeplata.
„Co myśleć nad zagadką, któréj nikt nie zgadnie?
„Koniec końców świat stoi, nigdy nie przepadnie.“
— Przepadnie, nie przepadnie, to jest w Boskiéj woli,
Ale w ludzkiem mrowisku, co w doli, niedoli,
Piętrzy się całe wieki, a nim w szczycie stanie
Znowu grudka po grudce zsuwa się w otchłanie.
Rzućmy po naszym kraju, rzućmy czystem okiem;
Powiedzmy — w górę czy w dół spiesznym idziem krokiem.
Niemiec chytry nie zdobył, lecz podrył kraj wolny,
A głupi swéj zdobyczy utrzymać niezdolny.
Nie miał innéj podpory dla wątłéj budowy
Tylko wieczny sił rozbrat i ucisk częściowy;
Wzbudzał zawiść, nienawiść, a mądrym obrotem
Nagradzał cudzym kosztem i obdzierał potém.
Kościoły przeistacza w koszary, więzienia,
Plebanów wiejskich w gąbki parafialne zmienia...
Tam jak u kratek giełdy walka uporczywa,
Lada grosza ten broni, a tamten wyrywa...
Czy dziewosłąb pijany, czy wdowa stroskana
To całuje po rękach, to ściska kolana,
Prośba słuszna, niesłuszna, na nic się nie przyda —
Odpowiedź: Daj! A nie masz, to pożycz u żyda.
I potem taki kapłan wchodzi na ambonę...
Lecz słowa na zamknięte już serca rzucone;
Baby płaczą z nałogu, lud zaś świadom rzeczy
Księdza łączy z religią i obom złorzeczy;
A na domiar zepsucia trwożni Machiawele
Rzucili w chwiejne ważki bratobójcę Szelę;
I kiedy mu za mordy bezpośrednio prawie
Nagradzano sowicie przez nowe bezprawie,
Wtenczas motłoch uwierzył, że krew i pożoga
I nadal do swobody jak najkrótsza droga.
Teraz już obrachunków nadchodzi godzina,
Teraz Ideologów strwożona drużyna
Jakby w somnambulizmie po gzymsach się drapie,
Chce chwycić jakieś światło a cień tylko łapie.
Rozlicznych Rosynantów próbuje, dosiada,
Lecz wszystkie narowiste i ze wszystkich spada...
A stary Centrał wprawdzie powolny nie bryka,
Ale robi bokami, ciągle się potyka
I lada chwila biedak wśród germańskiéj drogi
Z całem swem ministerstwem stojąc zadrze nogi.
Lecz Hosanna! Myśl wielka! Wstanie świat zachwiany:
Złodziejom w kryminałach zdejmują kajdany!
To równouprawnienia zasadę uświęci,
Bo tyle możnowładców, tyle Excellencyi
W finansowéj arenie nie spętanych chodzi...
Czemuż małym zaprzeczać, co się wielkim godzi?
Odetchnął G.... z H.... i U.... z L....
Trzeba zacząć rachunki choćby tylko zerem...
I znów stanął Rosynant tym razem skrzydlaty,
Któremu dano nazwę ludowéj oświaty.
Oświata! wielkie słowo... lecz z deszczem nie spada,
Szerzy się z kropli — w kropli barwa i zasada;
W nocy tylko pioruny czasem połysk dały,
Ale jutrzenka zwolna zalewa świat cały.
Rozpuszczono po kraju belferów tysiące;
Nauka tychże chłodna, żołądki gorące,
Aby z nędzy i głodu nie zmarnieli w szkole,
Niezgody i pijaństwa muszą zasiać pole.
I z jakiejże wszechnicy wyjdą te latarnie?
Czy zastępców dostarczą klubowe piwiarnie,
Które już z abecadłem dziatwę żebrać uczą,
A potem butną młodzież paszkwilami tuczą?
Czy te szaleńce, których nihilizm żywiołem,
Co świątynie miedzianem rozwalając czołem
Pędzą w życie na oślep, pędzą bez wędzidła;
Gdzie pociąga rozpusta i chciwość obrzydła?
Kraj pod zgangrenowanym obczyzny naciskiem
Staje się coraz więcéj szaleństwa igrzyskiem.
A gdy rozterki siły rodzinne rozwiodły
Małpiarstwo leje błędy w zagraniczne modły.
Scena co odźwierciadla paryskie nałogi,
Powiększonym refleksem pcha je w nasze progi.
Tam wszystko jest komedyą — a ta nic nie warta,
Gdzie nie działa frajerka pod tarczą benkarta;
Gdzie stare zalotnice i stare gamraty
Nie chełpią się rozpustą spełnioną przed laty.
Szerokie pole zbrodni, ale wązka ścieżka,
Tam gdzie obok śmieszności dobroduszność mieszka.
Tak Sandy i Dumasy w półświatowéj szkole
Wzgardzie związków małżeńskich uprzątają pole;
I kiedy co dzień wiarę obrzucają błotem,
Jakże dziwić się dzieciom, jeśli dzieci potem
Zgadując, kto był ojcem, a czem była matka
Gardzą błogosławieństwem dziadka i pradziadka,
Aż zasady Hugonów przyswoją nam Muzy,
Obory dla podrzutków, dla matek zamthuzy.
O nie, czarno nie widzę, ja nie pessymista,
Może też z naszych gruzów ktoś kiedyś skorzysta;
Może z tych Herkulanów odgrzebie ołtarze,
Ale ja krom nadziei wszystko dziś przemażę:
Nie nęcą oświetlone zachodu kupole,
Ja teraz barbarzyństwo Czarnogórców wolę;
Gdzie, jeżeli zbójeckie uderzą mnie groty,
Zginę, ale bez wstrętu do własnéj istoty.
„Ale hola! powróćmy z zachodu i wschodu
Do naszéj biednéj ziemi, do naszego grodu.
Tu radnych panów grono nie patrząc pod stopy
Na polityczne gwiazdy zwraca teleskopy,
Albo popularności szuka w dzień ze świecą,
Albo na Bucentaurze bierze ślub z ulicą.
Rozsądek zamilkł w sejmach przed trwogi obliczem;
Dowcip, albo szał zdradny, reszta wszystko niczem.
Tymczasem powódź sunie, coraz bliżéj brzegu,
Jak cień cicha i jak śmierć niewstrzymana w biegu;
Tymczasem żydowszczyzna, co szła chylcem, skośnie,
Z pijawki już padalcem, w konstryktora rośnie;
Radykalizm nie zajmie historycznych szyków,
Ale zajmie frymarstwo przekupnych dzienników. —
Dziennikarstwo po części w kole się obraca,
Każdy swój kąsek chleba trucizną opłaca,
Fałsz jego w różne larwy i stroje bogaty,
Najświętsze w danym razie przyodziewa szaty;
Jak Wampir po nad śpiącym chłodnem skrzydłem bije,
Póki mu krwi do kropli z serca nie wypije.
Tak fałsz przemawia w imie ludzkości i wiary,
A zarzewiem piekielnem dmie w swoje fujary.
Każdy dzisiaj w Chrystusie nazywa się bratem,
A każdy dla rozrywki gotów zostać katem.
„Obym był — wołam w puszczy — fałszywym prorokiem,
Postęp nasz spiesznym w otchłań postępuje krokiem.
Duch czasu, ale zły duch, zewsząd teraz wieje,
Zakłada w całym świecie piekielne koleje,
Głupota ludzka kopie, ciągnie ciężkie kary,
A czarci kują szyny, dostarczają pary,
I pociąg o stu wozach jak piorunem leci,
Sześć ma głównych przystanków, w nocy zdala świeci:
Rozpusta, chciwość, zawiść, fałsz, zdrada i zbrodnia —
Z domu rusza wieczorem... w piekle staje do dnia...
A że jest czarne piekło nie ma wątpliwości,
Bo gdzieżby nasz duch czasu umieścił swych gości.

Czytaj dalej: Koguty - Aleksander Fredro