Nocą budzi mnie księżyc i śpiewa przez szyby:
— Hosanna, na wysokościach! —
a od tych jego śpiewów, od świetlistych powiewów
mróz przechodzi po kościach.
Mówię do niego scicha: — Ty stary, siny trupie,
czego ci się zachciewa?
Zasłoniłbyś się chmurą, miast piosnki śpiewać głupie.
A on skacze po drzewach.
Opada coraz niżej, gałęzie chce zapalić,
ale mu sił nie starczy,
puchnie z bezsilnej złości, nabiera czerwoności,
złociścieje na tarczy.
Wreszcie wielki, jak bania, nad mokradłem się słania,
aż nie wessą go błota.
Nad barłogiem-moczarem płoną ogniem szuwary
i rozgrzana woda bulgota.