Młyny

1

O, nocy, daj mi sen i wyzwól mnie od snów,
któremi jawa darzy.
Niech ciemny wiatr, wiejący od samotnych gwiazd,
maskę mi zetrze z twarzy,
niech chłodny mrok okryje moje oczy,
zmętniałe od patrzenia,
a uszom krwi pozostaw szum
podobny
do morskich w muszli fal szumienia.

I zdejmij ucisk z sztywnych rąk i nóg,
z uwiędłej skóry,
i oczyść język mój z gorzkiego kurzu dróg,
wiodących w martwe góry.

O, nocy, wyzwól mnie od złych,
warczących w wietrze skrzydeł,
od młyńskich kół, i od krwawiących szprych
i od szatańskich sideł.

A pozwól szumieć płowym morzom zbóż,
dymiącym pyłem,

i mrocznym wałom przewalać się wzdłuż
piaszczystych łach przez wodorosty zgniłe,
i patynować wierzchy fal rudością zorzy,
póki błękitna przepaść twa się nie otworzy
nad światem... i nad snem...
nademną...



2

Już pierwsza gwiazda, która zastukała w okno,
była szklista i krwawa, jak oko w gorączce,
i prowadziła mnie tym chorym błyskiem
ponad rozległem, ściemniałem pastwiskiem,
skroś fantastycznie zaplątane pnącze,
potem przez las zrudziałych pni sosnowych,
przez senne rowy,
gdzie kamieniami przyduszone mokną
naręcza lnu, podobne w czarnej wodzie
do włosów jakichś okropnych topielic,
w których pająki wodne, larwy i płoszczyce
budują kruche dzwony ze srebrzystej bieli,
a o zachodzie
jednodniowe komary wychylają krzaki
swych wąsów z małych łódek i skrzypcowym chórem
rozpoczynają nocną uwerturę,
brzęcząc nad zgubą dnia i swoją;
i wypełzają z jam ku światłu raki
czarnym ruchliwym rojem.

A gdy gwiazda stanęła płomienistym słupem
nad stawem, w którym księżyc srebrnym karpiem płynął,
ruszyły za wodami zapomniane młyny,
odziane w mchów gnijących zieloną skorupę,
i szły, strasząc warkotem kaczki śpiące w trzcinach,
i jakieś ptaki przelękłe w olszynach,
i zdumionego bąka, wodne szczury,
i odbicie zbłąkanej przy miesiącu chmury,
aż poszły wielkie koła po wodzie gładzonej,
rozkołysało się do głębi niebo stawu
i siwa mgła ruszyła kręgami do góry
z wody i skoszonego wieczorem potrawu
ku pyskowi księżyca z miedzi rozpalonej,
spadającemu wciąż niżej ku trawom.

Powiało chłodnym wiatrem i zbutwiałem drzewem,
zgniłą wodą z zatok i zalewów,
gdzieś zaskrzypiała oś piskliwym śpiewem
i zahurgotał wóz kołami po korzeniach,
tylko w dalekich kępach nadbrzeżnej wikliny,
okryte zwilgłą płachtą olchowego cienia,
szumiały za wodami zapomniane młyny.



3

Młyny szły bezszelestnie, zakopane w mroku,
w szumie skrzydeł aniołów, lecących przez światy,
i sypał się piach gwiezdny zdaleka, zwysoka,
na zalane czerwienią łopaty.

Jako liście lecieli aniołowie w wietrze jesiennym,
furkotali błonami skrzydeł nietoperzych,
wypadali chmarami z pustki bezdennej
i na samotnej wieży siadali bezmyślnie,
jarząc oczami sennie i kapryśnie
ku księżycowi, stojącemu w złocie
nad stawem, skąd się lała woda strugą rtęci
poprzez paprocie brodatem korytem
ku kołom, które szły i szły jak bez pamięci.

A potem wiatr się porwał i wzmógł się kołowrót,
i w krwawej zorzy rannej młyny mgłą okryte
szły, przesypując gwiazdy, słońca i mgławice,
coraz szybciej, zgrzytliwej, targane przez skrzydła
szatanów, kołujących w rozpalonym wirze,
aż wiatr je uniósł w niedościgłe wyże...
i rozsypały się kurzem srebrzystym po niebie.

Zbudziłem się — noc była — i na ciemnej szybie
zagubiona w przestrzeni Wielka Niedźwiedzica
lśniła siedmiu kroplami srebra.



4

Nad tem kołem krążyli smutni aniołowie
z krzykiem, który się nigdzie nie rozlegał,
tylko dreszcz kości, trzeszczących w obiegu,
kołatał mi po głowie.

Szumiał młyn — i rozpięte w rusztowaniach ciała,
sztywne od pędu, lśniły bronzem skóry,
w głębi piętrzył się las, podobny do stężałej chmury,
i gdzieś tam woda śpiewała.

Aniołowie, skrzydłami powszczepiani w szprychy,
bili szybko powietrze przygasłym płomieniem,
odblask ognia szedł między drzew stojących cienie
i po pniach pełgał cichy.

Kołowały szatańskie koła w pustce sowiej
ciałami, które wrosły męką w drzewo śliskie.
Milczący las stał chmurą ponad uroczyskiem.
Bezszelestnie krążyli aniołowie.



5

A trzecie koło stare było i zmurszałe prawie,
oślizgły mech je obrósł i wisiał jak szmaty
wzdłuż piasty zardzewiałą okutej obręczą,
obok sterczały rzędem wierzb spróchniałych gnaty
i drobne białe kwiaty pstrzyły się w murawie,
a woda gnała nad niem siedmiobarwną tęczą.

To koło spało w dzień, a w nocy szło.

Kiedy księżyc był w pełni, ruszało z kopyta
pod bezdusznym ciężarem smug ciekłego srebra,
i wciągało pół nieba w wir wściekłym obrotem,
chrobocąc drewnianemi zębami po żebrach
młyna, a trawa, pędem do ziemi przybita,
od cięć wiatru kładła się pokotem.

Na klekot i na granie wszystkich zgniłych łopat,
migotanie spróchniałych szprych w ponocnym tańcu,
z zielonej brody mchu, wprost od stawideł,
sypały mroczne ptaki, jak liście w listopad,
pospinane szponami, związywały łańcuch,
i nikło koło w djablich świergotaniu skrzydeł.

To koło w nocy szło, w dzień spało.

Ledwie — ledwie na wschodzie niebo zaświtało,
szła wgórę mgła od stawów i wąziutkiej strugi,
odlatywali bez szmeru anieli,
owijało się koło w opalowe smugi,
i skoro pierwszy promień z ponad lasu strzelił,
znów całe w kłakach mchu zielonego wisiało.
Spało.



6

W martwocie mroźnej nocy, wiszącej nad światem,
w bezcieniu drzew łamiących gałęzie sękate,
huczą lodowe młyny — rozpostarte
w ciszy, przesypywanej piaskiem, sującym się z brzegów
urwistych zatok ku łąkom podwodnym,
a paście wodospadów nienasytnie głodnych
chłoną kłęby zbitego grzmotem w pianę śniegu
i gna księżyc, pędzony zaświatowym wiatrem,
zahaczając rogami ośnieżone granie,
na północ zawrócony we śnie niespodzianie.

Pośród drzew opętanych pajęczyną szedzi
huczą młyny w polewie twardej gołoledzi,
pochylone nad taflą stawów i strumieni
trzaskają pod ciężarem wody skamieniałej,
ze skrzypieniem i zgrzytem nieostrzonej piły
mielą na krystaliczną mąkę lodu bryły,
pryskają przygarściami iskier śnieżnobiałych
spomiędzy wirujących lodowych kamieni

ku gwiazdom mżącym srebrnie ponad gałęziami
i skrzy zmarzłe powietrze szklanemi igłami.

W nieprzezroczyste szkło lodowe wtopione napoły
trwają w sztywnym bezruchu bezsilne anioły,
podobne do chmur białych, wędrujących w kropli
rosy, zebranej w liścia wiosennego dłoni,
podobne kwiatom rzniętym na zamarzłej szybie,
zakutej w bryle lodu uskrzydlonej rybie
nażywo skamieniałej w krystalicznej toni
ściętej mrozem — i krzyczą z lodowatych sopli
krzykiem, który im zamarł w oczach nagłą grozą,
że już sił nie starczyło, by się oprzeć mrozom.

Z nieobjętej przestrzeni — nieprzebicie czarnej —
wieje gaszący gwiazdy wiatr polarny,
w szumie lodowych stepów zaprzepaszcza lasy,
sykiem trze o gałęzie przydrożnych topoli
ku południowi pochylonych nisko,
i rozbija w puch biały śnieżne usypiska,
gnając tuż tuż nad ziemią bez celu, bez woli,
aż ku mroźnym granicom głuchego bezczasu,
zmieniając rzeczy w kamień tchnieniem lodowatem,
w martwotę mroźnej nocy, wiszącej nad światem.



7

Ostatnie gwiazdy zgasły
i nad ziemią nisko
bulgoce ciepły mrok skrzydłami nietoperzy.
Nad kartoflisko
wylęgłe wczoraj ćmy
zafurkotały futrem z miękkiej szerści.
Przez szmer robactwa z czarnych łąk
i chitynowych chrzęst pancerzy
z szelestem pełźnie wąż,
rozplótłszy hipnotyczny pierścień.

W spulchnionej ziemi głowy glist
do nor zbutwiałe ciągną szczątki,
huśtają się, kurczowo do nadbrzeżnych trzcin
przypięte i ciemnością oślepione łątki.
Na płytkiem bagnie kipi war
kijanek i pijawek,
po dnie powłócząc pochwy z piachu linja larw
ku traw łodygom utyka niemrawo,
i polatują chmarą z ćmy chróściki,
jak najdrobniejsze płatki białych kwiatów,

a z koniczyny już świerszczowej skrzyp muzyki
otwiera noc nad światem.

Gotuje się, kotłuje w parnym mroku,
nie schwycić uchem
miljona w niskiej trawie szeleszczących kroków,
na ziemi od mroźnego mżenia gwiazd
przykrytej grubym chmur kożuchem.



8

Nalane smołą stoją skryte w nocy stawy.
Rzeka zduszona mrokiem przystanęła w biegu.
Rosą wieje od krzaków i od kępek trawy.
Prują wodę dwa końskie łby, płynąc do brzegu.

Nakryte wielką ciszą śpią ptaki i drzewa,
Księżyc mokry i złoty wyłazi z moczarów.
Nie drgnie liść, lis nie przemknie przez zaklęty parów.
Słowik śpiewa.


Czytaj dalej: Wiosna - Władysław Sebyła