Twój mundur jest jak trawa zielony,
A krzyże — są, jak krzyże poległych żołnierzy.
Niech-że w nie księżyc uderzy
I wyszyje na szwach i kołnierzu taśmy krwi czerwonej.
Już po śliskiej podłodze się skrada
By ci cholewy powlec nowiutkim lakierem.
Dobrze wie, żeś jest oficerem,
I że przed tobą właśnie przejdzie defilada.
Niewyczutą rzeką cię zalewa,
I sznury srebrem na ramionach pieni,
Już wyprysły z przydrożnej zieleni.
Na krańcach miasta posadzone drzewa,
Już orkiestry pułkowe przystanęły wpodle...
A ty patrzysz spokojny, pochylony w siodle...
Uczeni przed mundurem zdjęli gasparony,
Ksiądz słodko się uśmiecha do tępych bagnetów,
Delegacje biją pokłony,
Chórem kantatę śpiewa cech poetów,
Tłucze o bruk butami i w kurzu zapada
Świeżo ekwipowanych świetna defilada.
A ty ważysz, obliczasz — i patrzysz na buty:
Czy też dobrze podkute i mocno uszyte?
Widzisz: pękają kolczaste druty,
W polu zrytem lejami — pod ludzkiem kopytem.
A czołgi, chrobocące starem żelaziwem,
Przewalają się w rowach — nieżywe.
I myślisz: ile świata, przemierzysz nogami
Swojej karnej piechoty,
Ażeby pochyliły się głowy hołoty,
Przed wyczyszczonym na glans butem z ostrogami,
Abyś mógł, zakutany w wawrzyny i sławę,
Jak ołtarz na bagnetach oprzeć swą buławę.
Przyjmujże przegląd broni i żołnierskich łachów,
Na nocnej defiladzie wszystkich armij świata.
Bo kiedy już przepłynie ze wschodu na zachód,
Księżyc, smagany świstem słonecznego bata,
światło przysypie szarym kurzem połysk cholew,
— I zostaniesz figurą we woskowem kole.