O Tatry moje! o rodzinne Tatry,
Olbrzymie kształtem, powagą wspaniałe,
W dolinach waszych rozrzucone szatry,
Cicho przysiadły jak gołąbki białe.
Podnóża wasze usłane zielenią,
W czystym strumieni myją się krysztale,
Kaskadą wody na szczytach się pienią,
W granitów łoża strącając swe fale. —
Wierzchołki wasze w skrzącym diademie
Poważnie patrzą na ludy i czasy,
Na barkach niebios unosicie brzemię,
Góry! zamierzchłych wy dziejów Atlasy. —
O jakże cudnie, gdy wśród waszych szczytów,
Wśród nieba, na kształt królewskiej opończy,
Tęcza zarzuci łuk złoty z błękitów,
I jeden cypel z drugim szczytem złączy.
To wtenczas widzę, jak niebiescy goście,
Z pieśnią nadziei i słowy słodkimi,
Po siedmiobarwnym tym idąc pomoście,
Radosne wieści niosą z nieba — ziemi.
Lub orzeł czasem przeleci tym szlakiem
I ciszę skrzydeł zamąci szelestem,
Ale ja wyżej gnam jeszcze za ptakiem
I zdaje mi się że sam orłem jestem.
I orlim wzrokiem myśl moja się waży
W tajemnic Bożych sięgnąć wielkie plany,
I zdaje mi się że Stwórca na straży
W przedwrociu niebios stawił te Tytany.
Że ich wspaniałe szczyty na kształt tronu
Bożego, piętno noszą jakieś Boże:
I widzę Pana wśród chwały Syonu,
Widzę oblicze Jego na Taborze.
Widzę Go jeszcze wśród piorunów węży,
Syna — i lśniącą w błyskawicznem złocie,
I raz ostatni w pośród zbrojnych męży
Widzę, gdy głowę kłoni na Golgocie.
I oko moje błądzi po gór szczytach,
Rade odegnać z mej duszy tęsknotę.
I nie wiem czemu krzyż widzę w błękitach,
A całe Tatry — jak jedną Golgotę. —