...Stała na wzgórzu — była drobna — w białej
Spódnicy z płótna, w bluzeczce z jedwabiu;
Na stopach miała uczniowskie skarpetki,
Które zaledwie okryły Jej kostki.
Stała na wzgórzu — w tarczy siwych włosów
Jakby w zegara słonecznego tarczy.
Czujna — płochliwa — gotowa do biegu;
O, zaraz skoczy i zbiegnie tu na dół,
Gdzie pod drzewami stoją długie stoły,
Na nich naczynia, książki, ręce kobiet
Złożone ufnie obok dłoni mężczyzn
Lub zaplątane w grzywy starych zwierząt.
...Stała na wzgórzu — nad całym obszarem
Epoki — jedna. Nad doliną — światło.
Już tak pokorna, a wciąż nie wierząca
W ścięcie warkoczy, w powieszenie luster,
W krzyżową mękę spustoszałych okien,
W myśli ostatnie, błędne rozstrzelanie.
I miał gong wybić. Ten radosny, który
Wzywa domowych w porze podwieczorku,
A oni idą, niosąc paproć z lasu,
Protezę z bitwy, zapach świec z kościoła;
I ona zbiegnie — i też coś przyniesie:
Mrówkę na dłoni lub welon weselny.
...Nie było gongu. Zadzwonił telefon.
Powstała z krzesła — a schodziła z wzgórza.
Ta w dole: chora — ta w górze: skrzywdzona,
Jak matka z córką, i jak wdowy — obie.
Podniosła się z krzesła — więc która? A która
Zakrywszy oczy, zbiegła w dół jak w cmentarz?...
Mówiłem z dwiema. Z jedną, że ma serce
Bardzo zmęczone, że już mu nie ufa...
Z drugą, że trzeba znów wrócić do miasta,
Pożegnać ptaki i powitać eter...
Z pierwszą, że umrze — z drugą, że umierać
To jakby wracać w próg szkoły z wakacji.
Potem się zbiegły. Potem się złączyły
W czułym uścisku dwóch zbielałych dłoni;
Zarówno jednych, kiedy w zawstydzeniu
Brały na siebie klejnot pocałunków,
Jak kiedy w wieczność odchodziły społem
Z nigdy nie zmytą plamą atramentu...