W cichym, prawie bezludnym kościele
Ksiądz mszę czyta za tych, co śpią w grobie; —
Ja, com lat się nie modlił tak wiele,
Do pacierza złożył ręce obie.
Za umarłą łzy mi płyną skrycie,
Której anim widział, ani znałem,
Ach, bo ta nieznana dała życie
Tej, co dla mnie była życiem całym. —
Więc jak matkę ukochałem własną,
I w snach nieraz męczących, w noc ciemną
Widywałem ją łagodną, jasną,
Jako brzozę schyloną nade mną. —
A ja ręce jej całując białe
Skarżyłem się na tę, co jak skała,
Zdruzgotawszy serce moje całe,
W zamian nawet litości nie dała. —
I pytałem się umarłej cienia,
Czemu, dając światu taką cudną,
Stworzyła ją, jak posąg z kamienia,
W którym serca się dopatrzeć trudno. —
Wtedy ona palec mi na usta
Kładąc z cicha do ucha szeleszcze:
„Bluźnisz dziecku memu — pierś nie pusta,
Jest w niej serce; lecz serce — śpi jeszcze“.
O szczęśliwy, dla którego z ludzi
To serduszko ze snu się obudzi,
Komu usta te dziś drwiące w śmiechu
Kiedyś „kocham“ wyszepną po cichu.
Jeżeli wtedy z bólu serce moje
Pękać będzie, jak ziemia w upały. —
To przyjdź do mnie zmarłej duchu biały,
Złóż na mokrych oczach dłonie swoje,
I zamknij je na sen — na ten wieczny,
W którym człowiek od cierpień bezpieczny. —