Ilekroć w Polsce mówi się, że zaszło "tylko nieporozumienie", a mówi się to dosyć często, można być pewnym, że owszem, "porozumienie" było całkowite, a tylko coś umyślnie nie zostało dopowiedziane między spierającymi się stronami, bo obydwie mają korzyść w tym, aby to coś omijać. Więc byłoby może brakiem taktu, gdyby ktoś trzeci, mieszając się do sporu między ,,wpływologami", czyli "pomniejszycielami olbrzymów" [1] (częściowo rozegrał się ten spór na łamach "Rzeczypospolitej"), a stróżami prestiżu tychże olbrzymów, starał się zepsuć to wygodne "nieporozumienie". Niech ten spór - o ile chodzi o olbrzymów - skończy się na tym, co z wielką erudycją i ukłonną na wszystkie strony uprzejmością wypowiedział reprezentant "pomniejszycieli", subtelny p. Wacław Borowy, w pożytecznym dziełku O wpływach i zależnościach w literaturze (Kraków 1921, nakładem Krakowskiej Spółki Wydawniczej). Wyjaśnił on naturę sprawy tak wszechstronnie i - z przeproszeniem! - sumiennie, że nawet przeciwnicy muszą się zgodzić na jego konkluzje. W moich oczach ta książeczka jest skandalem. Bo zaiste rumienić się trzeba, że w polskiej literaturze krytyka analityczna musi walczyć nie o wyniki badań swoich, lecz w ogóle o rację swego bytu, musi przysięgać, że nie narusza żadnych świętości, lecz owszem sama jest również lampką przed świętościami. Gdzie indziej dziełko takie może nie byłoby potrzebne, lecz u nas krytyka tabutyczna [2], ta, która sobie stwarza różne tabu, w tym wypadku niechętnie stosuje staropolską, choć dopiero przez Niemców sformułowaną zasadę: "leben und leben lassen" (żyć i pozwolić żyć). A jeżeli pozwoli, to tylko dlatego, że ostatecznie między p. Borowym a tabutykami nie ma sporu o samą nienaruszalność tabu, a idzie tylko o to, że on powiada, iż wykazywanie wpływów w dziełach Słowackiego, Mickiewicza, Fredry nic ich sławie nie szkodzi i nawet głębiej ją utrwala, oni zaś, podejrzewając może podstęp, wolą w ogóle nie dopuszczać do dyskusji o "wpływach".
Spór jest przez to aktualny, że toczy się właśnie w chwili, gdy rozpoczynamy dbać o europejskość literatury polskiej i gdy na arenę wyszło nowe pokolenie literackie, wychowane na krytyce do cna tabutycznej i zabobonnej, a przeto orientującej się w ogólnych kwestiach twórczości zasadą dosłownie wziętej intuicji, czyli raczej bierności. Powiada się po prostu: mam talent albo go nie mam, a jeżeli go mam, to położę się pod nim jak pod gruszą, otworzę gębę i będę czekał, aż dojrzały owoc sam w usta mi wpadnie. A teraźniejsza konstelacja literacka jest jeszcze przez to trudna, że od zachodu przyszedł do nas ekspresjonizm, któremu to nowe pokolenie nie umiało i nie chciało się oprzeć. Nie chciało - dlatego, że (jak to opisał Simmel w swojej rozprawie o modzie) w takich okresach nadarza się szczególna sposobność błyszczenia nowością bez ponoszenia jej kosztów, powstaje mieszanina oryginalności i naśladownictwa, w której umysły niesamodzielne, lecz ambitne najlepiej się czują.
Dziełko p. Borowego tyczy się głównie epok i ludzi, których twórczość jest już zamknięta i dosyć ściśle otaksowana. Czy jednak amnestia dla autorów minionych ma przysługiwać także autorom współczesnym? P. Borowy nagromadził dość sławnych przykładów, które by mogły z plagiatów rozgrzeszać, a nawet do nich zachęcać. W tym jego podręczniku dla plagiatorów po rozdziale Zależności w świetle krytyki socjologicznej brak rozdziału Zależności w świetle kultury intelektualnej narodu. Czym się to dzieje, że wszelki rozwój literatury u nas miewa charakter - nie przyznanego plagiatu?
Uskarżano się na mnie nieraz, czemu nie pisuję recenzyj z dzieł najnowszej muzy polskiej. Powiem otwarcie, dlaczego. Dlatego, że nie mam na to dostatecznej kompetencji historycznoliterackiej, tj. odpowiedniego oczytania w zagranicznej literaturze współczesnej - takie zaś oczytanie uważam za niezbędne i po to, aby sprawiedliwie ocenić i uznać polską twórczość samorzutną i ażeby plagiatorom nie dać się wziąć na kawał. A to, co się dziś u nas wyroiło ze wszystkich stron jak chrząszcze na wiosnę, czuć było z daleka plagiatem. Stwory te przychodziły zbyt niespodziewanie, bez uzasadnienia i bez rozwojowej potrzeby-znajdowały się zaś od razu na pewnym stopniu wyrafinowania, jakiego się nie da osiągnąć bez dłuższych prób i poszukiwań [3]. W czasie kiedy wskutek wypadków wojennych byliśmy odcięci od świata, ten i ów szczęśliwiec dostawał z Francji, z Włoch, zwłaszcza zaś z Rosji, parę numerów jakiegoś czasopisma futurystycznego, jakiś almanach ze zbiorem nowoczesnych utworów, rozpalał się nimi w tajemnicy i występował potem przed zdumioną publicznością w glorii oryginalności i męczeństwa, jaka jednak należy się tylko całej falandze, a nie jednostkom. Ogólnikowe pokwitowanie "wpływów" zagranicznych, przyznawanie się do któregoś z izmów, niewiele tu znaczy, jest tylko formalnością i odwracaniem uwagi. Ludzie, którzy sami z siebie nie byliby wpadli ani na dadaizm, ani na futuryzm, nie mają prawa do naśladownictwa i powinni być raczej tylko tłumaczami i wiernymi pośrednikami nowości zagranicznych. Mają oni wprawdzie mimowolną zasługę społeczną tzw. drugiej - i trzeciej ręki, jako pośrednicy, przez to są nawet w osobny sposób ciekawi, lecz to nie są pionierzy z krwi i kości.
Insynuacje moje dotyczą wszystkich razem, a nikogo specjalnie. Nie mam dowodów i nie mogę wytaczać procesu, ale myślę, że gdyby pp. Sinko i Borowy zechcieli korzystać ze swoich zasobów lektury, mogliby wielu z tych poetów zepsuć humor i interes, lecz za to przyczynić się do ustalenia pewnej wyżyny wymagań co do oryginalności w Polsce.
Gdy w czasopiśmie "Nowa Sztuka", nr l, czytam tytuł wiersza Rosjanina Majakowskiego Obłok w spodniach, przypominają mi się Niebiosa na półmisku p. Sterna i widzę, że niewątpliwa zasługa p. Sterna polega na przerobieniu spodni na półmisek. Gdy (w tym samym numerze) widzę i w wierszu p. Jasieńskiego, i w wierszu p. Czyżewskiego wzmiankę liryczną o kieszeni od kamizelki, myślę sobie: czy to przypadek, czy... wspólne źródło? Czytając przekład wiersza Jana Cocteau Bateria natrafiam na ustęp o Murzynie i przychodzi mi na myśl: dlaczego w naszej poezji najnowszej mówi się tak często o Murzynach (Słonimski: Palankiny w Czarnej wiośnie, Stern: Mój czyn miłosny w Paragwaju, a p. Wat oczernia siebie w swoim słynnym Piecyku mopsożelaznym, że gwałcił Afrykanki), a nie na przykład o jaguarach, jakkolwiek zapewne nie Cocteau jest wzorem tego kolonialnego bzika, lecz dziesięciu innych futurystów z zagranicy. Gdy w "Krokwiach" przeczytałem przekład paru wierszy Siewierianina, musiało to przecież osłabić moją sympatię dla poezyj Wierzyńskiego. Z naśladownictwa zapewne bierze również początek hałaśliwa reklama, jaką sobie i swoim kolegom robią w swoich poezjach futuryści - nie jest to, jak się wydaje na pozór, arogancja, lecz małpowanie efektu literackiego [4]. Nie zarzucam rozmyślnego plagiatu, lecz już brak kontroli nad "wpływem" wydaje złe świadectwo. Gdy widzę w poezji naszej kult św. Franciszka z Asyżu, gdy spotykam młodych ludzi, którzy marzą o tym, by pogrążyć się w religijne ekstazy, i przygotowują się do wstąpienia do klasztoru - a wiem, że mistycyzm, jeśli ma być prawdziwy, może być końcem myślicielskiej kariery, a nie początkiem - to albo ja mam manię prześladowczą, albo ta kultura literacka jest drzewem, na którym mieszkają małpy i papugi. Tego nie można wytrzymać, choćby mi kto wykazywał, że to wszystko wynika z "ducha czasu", że "wisi w powietrzu" i że od tego są "prądy", aby porywać.
Krytycy, którzy wiedzą o plagiatach, zakrywają ten stan, bo mają w tym swój interes: ponieważ i oni nie mają własnego wątku, więc witają plagiaty-utwory plagiatem-oklaskiem i plagiatem-komentarzem (a i ci to już lepszy gatunek).
Wiem, wiem - plagiaty mogą być niejako fizjologiczną potrzebą umysłu; coś, z czym się zrosło i na czym się dalej buduje, nie może być już usunięte. Sam popełniłem kilka przymusowych plagiatów - bo nie było jak ich wyznać - i znam wypływający stąd stan upokorzenia. Nie chodzi mi też tutaj o jeden, dwa czy kilkanaście pożyczek od bogatej zagranicy, lecz o całą ohydną atmosferę tolerancji wobec plagiatu w Polsce, gdzie się ten grzech przeciw Duchowi Św. bagatelizuje, usprawiedliwia, a nawet popiera, podczas gdy to, co się rodzi u nas oryginalne, bez precedensów, traktuje się zimno, jeżeli nie z nienawiścią, i drwiąco mówi się o "gonieniu za oryginalnością". Oby takich gonitw było jak najwięcej. Nie zaszkodzi, gdy się kto zadyszy. Lecz o to nie ma obawy...
To jest atmosfera pasożytnictwa, rozleniwienia umysłowego, w której żadna nowa myśl ani forma literacka zrodzić się nie może. Jesteśmy ciurami Zachodu i nie mamy nic na eksport, prócz wysokich arcydzieł. Polska jest dywanem zrobionym z błędnych kół. Tolerancja dla plagiatu wiąże się z tolerancją wobec paska, wobec partactwa, niesprawiedliwości, brudu, kradzieży itd.
Gdy na posiedzeniach Związku Literatów Polskich podczas debaty nad projektem prawa autorskiego domagałem się zdecydowanej ochrony przeciw plagiatom (krajowym) i ściślejszego sprecyzowania tego pojęcia (w projekcie nawet tego słowa nie wymieniono), spotkałem się jakby z niechęcią i z niezrozumieniem rzeczy. Jedni bali się, że z tego w przyszłości wynikać będą różne "dzikie" pretensje i jałowe awantury, drudzy, litując się nad moim zacofaniem, pouczali mnie, że plagiat nie istnieje. Nie rozumiano towarzyskiej strony plagiatu i już z góry niejako brano stronę plagiatora jako pokrzywdzonego.
Oczywiście, jak zwykle w takich wypadkach, wezwano na pomoc Szekspira, Moliera, Fredrę jako głównych świadków dowodowych. Pomysł, treść, fabuła nic nie znaczą, tylko forma! - mówiono ze zdziwieniem, że tak prostej sprawy nie rozumiem. A jednak to, co było w Szekspirze plagiatem, nadal plagiatem zostało i Szekspir dla młodzieży, jako zbiór fantastycznych bajek i powikłanych przygód, jest jednak skarbcem kradzionym. Ani "pożyczki" Fredry u Goldoniego nie są tak niewinne, jak tego chce dowieść p. Kucharski.
Przekonałem się jeszcze raz wtedy, jak dalece sam pomysł w Polsce nie bywa ceniony. Dlatego nie kwitł u nas ani dramat, ani nowela, a tylko powieść i opowiadania, mylnie zwane nowelą, i dlatego w Polsce tylko formizm dawno już był przygotowany w duszach, czekał na swoich mesjaszów [5].
P. Borowy w swoim dziełku mówi tylko o plagiatach jaskrawych, które nadają się już przed forum sądowe, a nie literacko-psychologiczne, i właściwie są najmniej szkodliwe. Zresztą woli używać określeń łagodniejszych: wpływ i zależność. Ale faktem jest, że plagiatorzy zacierają ślady za sobą, np. gruntują taką pożyczkę na wstecz, dorabiają do niej korzenie, to znaczy: starają się nadać jej taki pozór i uzasadnienie, iżby się wydawało, że ona na tej drugiej glebie, glebie plagiatora, sama wyrosła. Zdarza się to zwłaszcza między autorami o pokrewnych aspiracjach albo tymi, którzy się wzajemnie sobie zwierzają z pomysłów i planów. Pod względem psychologicznym ciekawe są kradzieże a la Cuvier, gdy domyślny i sprytny plagiator z napomknienia, z drobnego szczegółu, odbudowuje sobie jakąś całość - psuje rzecz, pozbawia ją uroku świeżości, lecz osiąga cel główny: wyprzedza okradzionego. Czy zła wola? Broń Boże; taki plagiator w swoim sumieniu jest czystym, on to sam wynalazł, gotów nawet podać precedensy.
Przytaczam jeszcze plagiaty, dla których należałoby stworzyć osobną nazwę, np. plagiaty z wdeptanego ziarna. Taki przytacza p. Borowy na s. 43 swego dziełka (ktoś wymyślił niby samorzutnie jeszcze raz tytuł Uśmiechy godzin już użyte przez Staffa) i łagodnie przypisuje go tylko "nieuwadze początkowej", brakowi pamięci. Atoli są ludzie nałogowi pod tym względem. Znam jegomościa, który chodząc po świecie z głową niby to zasłuchaną w muzykę sfer, kilka razy na rok robi różne sensacyjne odkrycia i projekty, a gdy mu się wyłuszcza, że to wszystko właśnie w ostatnich czasach już zostało wynalezione i jest tematem powszechnych rozmów, martwi się za każdym razem z powodu tak dziwnego zbiegu okoliczności.
Walcząc o treść, której najwyraźniejszym, choć nie najważniejszym odpowiednikiem jest pomysł, muszę ostro walczyć także z plagiatem i przyjąć jego granicę trochę wyżej niż p. Borowy. Hebbel określa plagiat jako przywłaszczenie sobie pomysłu już w jakiś sposób zorganizowanego, choćby to był pomysł na drobną skalę - i to jest właściwa definicja. Owóż literat powinien czuć, co znaczy to zorganizowanie, i jeżeli kraść, to przynajmniej świadomie i ku własnemu pożytkowi, a nie gwoli błyszczenia na zewnątrz. Wyjaśnię to na przykładzie. Jeden z najmłodszych literatów w recenzji użył ni w pięć, ni w dziewięć wyrażenia "sfałszowanie wewnętrznego monologu" - wziął je z mojej książki Czyn i słowo (s. 343, jest to tytuł rozdziału), nie zacytowawszy mnie nawet. Nie chodzi mi o nielojalność, bo jestem do niej przyzwyczajony, może zapomniał, skąd mu się to wynurzyło w pamięci. Ale oburza mnie brak poszanowania dla owego wyrażenia jako dla wynalazku. Dłużnik mój widocznie nie wyczuł, jak ono wiązało się z całą moją ideologią krytyczną, tam wyłuszczoną, i że było owocem szczęśliwego natchnienia - zapewne myślał, że ja pożyczyłem je sobie skądsiś tak samo jak on.
Rozumiem wściekłość tych, co nie mogą inaczej.
Rozumiem też, że ktoś wypiera się plagiatu jak najuroczyściej - to w każdym razie świadczy o nim lepiej, niż gdy mówi z uśmiechem: "Plagiat? Nic nie szkodzi". Owszem, szkodzi. Pomijam międzyludzką i etyczną stronę sprawy, a dotknę tylko strony intelektualnej. Tylko plagiat rodzi doktrynerstwo, ową zapamiętałość, pochodzącą z niepewności siebie, z nieznajomości dróg i wyjść ubocznych, improwizowanych. Kto sam coś wymyślił, nie jest względem swego tworu skrępowanym; sięgając w swoje rezerwy, może go zmienić, rozwinąć lub odwołać i przejść na tory inne. (W tym sensie Marx mówił, że nie jest marksistą). Plagiat jest punktem barwnym, który, przeniesiony w szare otoczenie, sam wnet gaśnie i szarzeje. P. Borowy sądzi, że w tym już tkwi automatyczna kara dla plagiatora. Ale kara ta nie jest tak wielką, jak szkoda dla idei czy pomysłu, pod który się plagiator podszywa. Plagiatorzy i ich obrońcy lubią się zawsze zasłaniać argumentem: "Mniejsza o to, czy kradzione, czy nie, patrzmy na wynik obiektywny, na dzieło, i uznajmy je bez względu na osobę autora; kto żąda śledztwa co do pochodzenia, zabrnie w jakiś regressus ad infinitum, bo zawsze ktoś komuś coś 'ukradł'; to są tylko wykręty małoduszności, która nie chce uchylić czoła przed iskrą bożą". Otóż, za pozwoleniem, plagiat nie tylko myli opinię publiczną co do wartości autora, fałszuje on także wynik obiektywny pewnych zamierzeń, kompromituje je i jest duchowym ojcem powrotu starych rzeczy w nowej przyprawie, czyli Szkoły Szczekających Bocianów.
Jest mianowicie anegdota żydowska: A. "Co to jest? Stoi na jednej nodze, je żaby i szczeka?" B. (po namyśle) "Gdyby nie to szczekanie, to by mógł być bocian". A. "To jest bocian". B. "Po cóż 'szczeka'?" A. "Aby trudniej było zgadnąć..."
Gdy czytać niektóre utwory poetów najmłodszych, ma się wrażenie, że są to stare pamiątki np. z czasów tak zw. dekadencji, tylko na nowo wystylizowane. Wielu z tych młodzieńców właściwie przerobiło dopiero Przybyszewskiego, a już muszą być ekspresjonistami. O Szczekających Bocianach będę zresztą mówił jeszcze przy innych sposobnościach.
Plagiat jest dobry tylko wtedy, gdy się staje szkołą oryginalności, a nie gdy się na nim zakłada obozowisko. Krytycy oficjalni, czerpiący utrzymanie ze swego zawodu, nie powinni rozmyślnie zakrywać oczu na plagiatowy charakter przełomów literackich w Polsce. Jakaś akademia literacka mogłaby czuwać nad pewną przyzwoitą wyżyną oryginalności.
Zdaje mi się, że gdzieś - za granicą - pojawił się już jakiś manifest literacki, żądający zasadniczej oryginalności, tej tak zwanej oryginalności za wszelką cenę. Może w ten sposób po pewnym czasie dotrze ten postulat i do nas... Splagiujemy go sobie...
____________________________________
1 Przypisek późniejszy. Wyrażenia tego z lubością używał W, Feldman i wydal nawet książkę pod tym tytułem.
2 P.p. Bliższe wyjaśnienie w rozdziale o przesądach krytyki.
3 P.p. Były różne izmy i wkrótce wsiąknęły w piasek (ogólnej obojętności, czy obojętności samych poetów?) - nikt po nich nie zapłakał. Była walka z naturalizmem. Walka? Gdzież tam! Proste wyklinanie, ogłaszanie, że się już "przeżył". Było wyklinanie psychologizmu, którego zaznaliśmy u nas niewiele. A dziś? Dziś wrócił i naturalizm - via reportaż i autentyzm, via powieści Kadena-Bandrowskiego; wróciły też nawiercania psychologiczne via Proust, Conrad i in. Ci sami krzykacze, którzy kilka lat temu chełpili się przezwyciężeniem nie byle czego, bo naturalizmu, dziś przysięgają na reportaż (bo płynie z Rosji), a milczą z zakłopotaniem wobec nawrotu prądów głębszych. Historyk literatury powinien by skonfrontować te różne enuncjacje, których głównym inspiratorem była pycha i plagiat.
4 P.p. Efekt, którego w Polsce użył pierwszy Wierzyński, pisząc o sobie: "ja poeta małego talentu" - powtórzyło potem z lubością kilku młodszych poetów. Podobnież np. efekt polegający na wyliczaniu koła swoich przyjaciół.
5 P.p. Takim mesjaszem stał się St. I. Witkiewicz. Patrz Początek rozprawy Treść i forma w mojej Walce o treść.