JAK DO TEGO PRZYSZŁO? Gdy w r. 1920 najzdolniejsi poeci Najmłodszej Polski, grupa "Pikadora", przystąpili do wydawania własnego pisma pt. "Skamander", zrobili mi ten zaszczyt, że zaprosili mnie do składu redakcji. Nie myślałem, że to ma być tylko zaszczyt i formalność i że nie będę nic wiedział o tym, co się wewnątrz dzieje. Wyobrażałem sobie, że redakcja, zwłaszcza pisma literackiego, zwłaszcza pisma awangardy, to grono jak gdyby spiskowców, mistrzów porozumiewania się wzajemnego, którzy starannie każdy występ publicystyczny razem ułożą. Jakżeż byłem rozczarowany, gdy zaraz w nrze I pojawiło się Słowo wstępne, które stało w sprzeczności zupełnej z moimi - głoszonymi - zasadami i którego nawet mi wpierw nie pokazano (uważano to za zbyteczne, bo dla nich była to - formalność). Wobec tego musiałem rozluźnić swój stosunek z redakcją i stanowisko swoje wyłuszczyłem w artykule Programofobia, który tu przytaczam.
Gdy śp. Tadeusz Pawlikowski swego czasu, już jako zdetronizowany dyrektor teatrów, redagował literacki dwutygodnik "Nasz Kraj", wprowadził w nim nowość iście reżyserską: "Spojrzenie ku..." Były to artykuły, impresje, wiersze, o utworach lub artykułach zamieszczonych w tymże numerze pisma; były to albo pochwały, albo polemiki, albo dalsze intrygujące rzuty w dziedzinach nadpoczętych przez autora głównego - fanfary (najczęściej) lub szczutki reklamy, godzące w obojętność czytelnika, kolibry wtulone pod skrzydła orłów albo zdradliwe jaja kukułcze. Niestety, tradycja nie utrzymała nadal tego wynalazku redaktorsko-reżyserskiego - dowód, że nie dość, iżby się stał wynalazek, trzeba także takich, którzy by się na nim poznali i przynajmniej ukradli. Na to jednak trzeba mieć pewne poczucie dramatyczności życia literatury.
Gdyby "Skamander" zechciał u siebie zastosować taką piękną rubrykę, na pierwszy ogień zgłosiłbym swoje spojrzenie ku słowu wstępnemu, zamieszczonemu w pierwszym numerze "Skamandra", a zawierającemu coś niby program tego pisma. Ale to moje spojrzenie byłoby zaiste spojrzeniem "hypodra", albowiem cały ten program bez programu mnie się nie podoba. Nie wywieram wpływu na redakcję "Skamandra" i na jej poczynania, ale parlamentarnie pozwolono mi założyć swoje votum separatum.
Od kiedy śledzę powstawanie pism literackich w Polsce, nie widziałem ani jednego, które by się ośmieliło zdeklarować i wyznać jakiś program. Powstawały wprawdzie wskutek doboru współpracowników z czasem pewne odrębności i ekskluzywności, ale były to nie programy, nie szkoły, lecz kliki, chociaż kliki szlachetne. Zawsze zasłaniano się tym, że "życie", szerokie i różnorodne życie, nie znosi "ram" narzuconych mu z góry, rozsadza żywiołowo "szufladki" - więc w imię tego nieokiełznanego, nieobliczalnego życia "otwieramy łamy wszelkiej szczerej twórczości", a odżegnywamy się od wszelkich "izmów", jako wymysłu zagranicznego. Kiedy raz prof. Ludwik Skoczylas rozpisał ankietę na temat teraźniejszych i przyszłych szkół literackich w Polsce, zakrzyczano go, a najwięcej przestraszyła się "Krytyka" W. Feldmana, wychwalając polską literaturę za to, że nie ma w niej i nie było żadnych szkół, są tylko arcydzieła i różne twórcze talenty [1].
Rzeczywiście w polskiej literaturze są tylko arcydzieła, ale nie ma literatury w znaczeniu ruchu literackiego, który zuchwale pozwala sobie na wytykanie własnych celów i przez to osiąga własne ziszczenia lub dorabia się własnych błądzeń.
Niestawianie sobie programów jest objawem małoduszności. Zrozumiałe ono było jeszcze u literatów z pokolenia starszego, którzy już mieli czas stać się zblazowanymi sceptykami, lecz dziwne jest u pokolenia najmłodszego, które się jeszcze nigdy nie sparzyło, a już na zimne dmucha.
W rozumowaniu autorów czy autora Słowa wstępnego jest wiele pomyłek.
Piszą: "Nie występujemy z programem, gdyż programy są zawsze spojrzeniem wstecz, są dzieleniem nieobliczalnego życia przez znane" [2].
Przeostrożni autorzy wzorują się tutaj nieświadomie na filozofii Bergsona. "Program" to niby bergsonowski czas przestrzenny w przeciwstawieniu do "życia", które jest niby bergsonowskim czasem jako trwaniem, jako rozmachem (duree). Bergson zdołał przeciwstawieniu obu tych rodzajów czasu nadać znaczenie prawie mitologiczne. Dla niego czas-duree to pierwotny stan niewinności, raj przed grzechem pierworodnym, a czas przestrzenny to już stadium grzechu, pokuty, tęsknoty do raju utraconego. Na tę samą modłę urobił Bergson i inne przeciwstawieństwo: tu święta intuicja i chaos, tam zaś przeklęty mechanizm i... porządek! (Ewolucja twórcza, rozdział III). Terror Bergsona przeraził i zaraził także autorów Słowa wstępnego w "Skamandrze" - stąd ich wstręt do programów.
Programy są istotnie spojrzeniem wstecz i dzieleniem nieobliczalnego życia przez znane. Najłatwiej też tworzy się program, gdy przez chwilę, dzięki jakiejś intuicji, nadpoczęło się już jaką działalność, gdy się poznało i opór materiału, i siły własne, na tej podstawie budzi się apetyt na czyny dalsze i szersze.
Lecz to jest tylko jedna strona kwestii programu. Bo kto chce nprz. leczyć chorobę, musi mieć "program" oparty na dotychczasowym doświadczeniu, plus jakieś przypuszczenia i przewidywania. Ujmuję tu słowo "program" w cudzysłów, aby zaznaczyć, że w tym umyślnie zwężonym pojęciu, w tej vox mala, i autorzy Słowa wstępnego, i ja za nimi umieszczamy tylko obrazy planu, drogi, szkoły, metody, celu. Ale program, obejrzany wszechstronnie, jest także antycypacją "życia nieobliczalnego", w materiale "obliczalnego", tak jak doskonałość boska przecież jakoś określa się słowami ludzkimi. Program jest skokiem oka naprzód. Program jest pociskiem wystrzelonym w Marsa - kto by żądał, żeby taki pocisk robić tylko z materiałów znajdujących się na Marsie, a nie z materiałów ziemskich, popełniłby praktyczną petitio principii. To jest druga strona kwestii.
Tak, ale stawiając program można się pomylić, można zostać zdezawuowanym przez przyszłość?
- A cóż to Panom szkodzi? Zapewniam Panów, że świadkowie albo nie dożyją, albo zapomną.
"Kto powiedzieć potrafi, jaki był program Kolumba, wiodącego swe galeony przy bladych gwiazdach, aby nadprogramowo odkryć Amerykę; kto powie, że tu program był najważniejszym?"
Owszem, to powiedzieć bardzo łatwo, bo to jest znany fakt historyczny. Programem Kolumba było stwierdzić praktycznie domysł co do okrągłości ziemi przez dotarcie do Indyj Wschodnich. I to było najważniejsze i dla niego, i dla ludzkości, a nie nadprogramowe odkrycie Ameryki - które ważne było chyba z tego względu, żeby później było komu rozstrzygnąć wojnę światową. Stwierdzenie okrągłości ziemi jest "przygodą i bajką" o wiele fantastyczniejszą w swej rzeczywistości niż odkrycie Ameryki, której mogło wcale nie być. Owszem, Ameryka była podobnym wypaczeniem idei z tamtej chwili, jak później pojawienie się Napoleona po Wielkiej Rewolucji. Go gorsza, nieszczęśliwy przykład z Kolumbem dowodzi właśnie, jak bardzo opłaci się mieć program. Tylko bowiem gdy się ma program, ma się także niespodzianki nadprogramowe. Bezprogramowością nie ruszy nawet z miejsca.
Powiedzą jednak Panowie ustępliwie: że posiadanie programu jest momentem może niezbędnym, lecz nie głównym - bo momentem głównym jest mgławicowy nastrój: "Świat przed nami". - Ale nie trzeba programu pojmować tak, jakoby określanie go już z góry wykluczało grę z nieznanym. Owszem, każdy odkrywca i wynalazca nie tylko liczy się z niespodziankami, lecz także liczy na niespodzianki, w których świat wejść i wkupić się można jednak tylko przez wytknięcie sobie programu, metody, celu. Nb. nie można jechać na samych tylko niespodziankach, traktować siebie jako wieczną nowinę ("największą nowiną... jesteśmy my sami, kto dla siebie przestał być nowiną, ten jest upiorem między żywymi"), zaskakiwać siebie sobą. Ex post, po przebytej drodze można stwierdzać niespodziane ewolucje swego "ja", ale opierać na tym całego planu działalności przyszłej nie wolno i po prostu nie można. Mnie się widzi, że gdyby autor Słowa wstępnego należał do wyprawy Kolumba, byłby mu radził wrzucić do wody wszystkie busole, zamykać oczy na gwiazdy przewodnie, zboczyć z drogi dla szukania wyspy magnetycznej, albo nawet nie wyjeżdżać z portu, lecz postawić okręt na piasku dziobem ku zachodowi, bo skoro "wszystko jest w pełnym chaosie stawania się", mogą okrętowi nagle skrzydła wyrosnąć.
Do "chaosu stawania się" należy się tylko przez to, że się temu chaosowi przeciwstawia, a nie przez to, że się chaos naśladuje. Także do "dnia dzisiejszego" należy się tylko przez zapełnianie go czynnością wymierzoną w jutro.
Rozumiem bardzo dobrze, że można już czy jeszcze nie mieć swego programu literackiego. To żaden grzech. Początkową intencją autorów Słowa wstępnego było właściwie zapowiedzieć tylko tyle, że będą pisali dobre utwory, bo cenią rzemiosło poetyckie. Taka neutralna zapowiedź wydała im się jednak potem za skromna, zwłaszcza wobec krzykliwie licytującego futuryzmu. Polityka nakazała im tedy nie tylko wysunąć przeciw futuryzmowi coś jakby prezensizm - stąd ustawiczne podkreślanie "wartości dnia dzisiejszego" ("chcemy być poetami dnia dzisiejszego") - lecz w ogóle potępić rzucanie haseł i manifestów, które rzekomo jest główną forsą futurystów. Stąd egzekucja dokonana przez p. Horzycę na Jerzym Jankowskim (w tymże samym numerze) jako na hasłowcu-hałasowcu, stąd w uwagach p. Jarosława Iwaszkiewicza o zbiorku Sterna rozróżnienie między futuryzmem prawdziwym a fałszywym. "Chcemy być banalni, nie zdradzimy serc dla nowinek" - oświadcza dumnie Słowo wstępne. Program został więc pogromiony ze szczętem, nie ten lub ów, lecz program w ogóle, wyrwano nie jakąś gałązkę, lecz sam korzeń, i oblano go witriolem filozoficznym, aby nigdy nie odrastał. Nienawiść do programów i nowinek wprowadziła redakcję nawet w kolizję: wypadało bowiem mimo wszystko powiedzieć, że się chce bryłę świata pchnąć nowymi torami, że nadeszły czasy dla nowej treści, że się wierzy w nową sztukę, ale nie mogli i nie chcieli powiedzieć, na czym ta nowość będzie polegała. Poradzono więc sobie po staropolsku: wiarą, że jakoś to będzie.
"Nie chcemy wielkich słów - chcemy wielkiej poezji". A jednak się na wielkich słowach skończyło. Bo i tak być musiało. Słowo wstępne jest właśnie miejscem na słowa, a nie na czyny; te należą do warsztatu poetyckiego, tam jest miejsce na tajemnicze zetknięcie się znanego z nieznanym, na zaczynanie za każdym razem na nowo. Programy literackie zwykle nie przesądzały też wcale z góry owych rozwojów i zdrad w swym łonie, szanowały miłosny akt twórczy, ich treścią była nie dokładna reglamentacja twórczości, lecz błyskawicowa wizja pewnej jakości, pewnych stosunków w zakresie techniki artystycznej, w zakresie doboru treści, szczególne ujęcie tzw. rzeczywistości; mógł to być nawet jakiś tylko aforyzm albo zagadka słowno-kulturalna (dotychczas nie wiadomo dobrze, czym był romantyzm, modernizm itd.). Przez te rzuty myśli miewały programy wartość orientującą dla wszystkich, nie tylko dla wyznawców programu, miewały ją nawet, gdy były zagadkowe, bo człowiek orientuje się fikcją wśród fikcyj. Ale oprócz wartości praktycznej tkwi w programach nieraz i wartość artystyczna tak wielka, tak już wrośnięta w kulturę, że trzeba dopiero pewnego nastawienia wzroku, by ten walor dojrzeć. Nie dam się przekonać, żeby sam "izm", jako końcówka etymologiczna, nie był wielkim poematem, żeby pojęcia: romantyzm, naturalizm, symbolizm, jako wizje dzieł potencjalnych, nie miały w sobie owej zapierającej dech perspektywiczności, owego pars pro toto, które są cechami wszelkiej sztuki [3]. - Z tych samych powodów nie mogę się zgodzić na takie np. powiedzenie: "Wielkość sztuki ujawnia się nie w tematach, lecz w kształtach, jakimi się wyraża". Przecież już i tematy mogą być kształtem [4]. Zwracam uwagę na cały tom tematów Hebbla - kopalnia dla plagiatorów - który daje więcej artystycznych emocyj niż kilkanaście tomów niejednych "ziszczeń" artystycznych. Albowiem stopnie tzw. ziszczenia są rozmaite. Sam temat, pomysł jest już kształtem, a dzieło tzw. wykonane jest często dowolnie urwanym ogniwem w rozwijającym się wciąż łańcuchu pomysłów. W ogóle w atmosferze międzyduchowej krąży bardzo wiele elementów sztuki, nie zgęszczonych w książkach, obrazach, rzeźbach, lecz stanowiących właśnie ludzkie życie sztuką, życie, które gdzieniegdzie krystalizuje się w dzieło gotowe [5]. Dzieła gotowe mają znaczenie ze względów społecznych, ponieważ ułatwiają, że tak powiem, artystyczne spożycie, kontakt między wytwórcą a konsumentem na wygodnej stałej platformie. Ale niszczenie owej nieskrystalizowanej atmosfery przez wyklęcie np. programów byłoby wandalizmem. Do dumy przynajmniej nie ma tu żadnego powodu. Polska nie miała własnych szkół literackich - ale czyż kto zaprzeczy, że je za to importowała z zagranicy, że dopiero stamtąd otrzymywała rozstrzygające impulsy? A więc programów jednak uniknąć się nie da, tylko że zamiast własnych ma się cudze, już wchłonięte albo cichaczem wchłaniane.
Słowo wstępne "Skamandra" usiłuje zastąpić program wyliczaniem cech poezji w ogóle. Nie o to jednak chodzi. Jak już zaznaczyłem, dawne programy nie tykały psychologii samego aktu poetyckiego, uważały ją za wspólną wszelkim "izmom", obiecywały tylko pewną nową jakość. Program bowiem czy prospekt powinien wyszczególniać momenty odróżniające, a nie wspólne. - Na czym polega Wasza nowa treść, nowa sztuka, która ma być "krzykiem tego pokolenia", jak zapowiada redakcja? Oto jest pytanie, na które odpowiedź mogło dać Słowo wstępne, gdyby nie zaprzeczyło własnej naturze.
* * *
Gdy kto poprzewracał i pogmatwał wszystkie pojęcia, kosztuje to nieco trudu i miejsca, by je na nowo ustawić na swoim miejscu. Potem niejeden skłonny jest dziwić się, po co było tyle mówić o rzeczy oczywistej. Taka robota jest przeto niewdzięczna, starałem się jednak wykonać ją przez stwierdzanie rzeczy dla mnie naturalnych, starych, lecz dziś niemodnych. Niemodnych - albowiem na koniec, aby wypłynąć na szerszy horyzont, nadmienić mi wypada, że takie ujęcie kwestii programu, jakie mamy we wstępnym słowie "Skamandra", jest - zapewne mimo woli - tylko jednym z mnóstwa objawów zakorzenionego i u nas irracjonalizmu i witalizmu, kierunków myślowych, które sieją na różnych polach spustoszenia i wynaturzenia i np. odegrały znaczną rolę w ideologii ostatniej wojny. Należą one do pewnego systemu perwersyj myślowych, do którego lgnie zwłaszcza dusza polska. Tu podam jeszcze tylko dwa przykłady dla najbliższej analogii, jeden stary, drugi nowy.
Wspomnę o St. Lacku, strażniku krytycznym "Życia" Przybyszewskiego. Stawianie programów uważał Lack za doktrynerstwo; doktrynerem [6] był zresztą w jego oczach każdy, kto śmiał mniemać, że będzie realizował jakiś ideał, albowiem żaden ideał nigdy się nie ziszcza, a jeżeli się na pozór i ziszcza, to tylko dzięki demonizmowi tkwiącemu w niektórych ludziach. Może komu smakuje takie rozumowanie; w takim razie opowiem mu inny kawał Lacka: oto za szczyt tańca uważał on - pozycję stojącą.
Przykład najnowszy. Gdy w listopadzie r. z. Paderewski stanął przed Sejmem, odżegnywał się od wyłuszczania programu, nie przymierzając podobnie jak redakcja "Skamandra". Pretensji, aby rząd stworzył program, były nasz premier uznać nie chciał. Wprawdzie jako polityk nie mógł wobec ludzi prosto myślących zaryzykować powątpiewania o wartości programów w ogóle, ale ograniczył ich możliwość do niemożliwości. "Myśl polityczna - rzekł - tkwi w mózgu narodu. Program krąży w całym jego organizmie często nieświadomie, tak jak sok życiodajny krąży w drzewie, w jego korzeniach, pniu, konarach, gałęziach i liściach (obraz zupełnie witalistyczny). Nie można (owszem, powinno się - patrz chirurgia) narzucać programu bez zranienia narodu, tak jak nie można szczepić nowych latorośli bez okaleczenia drzewa (witalizm daje zawsze dogodne analogie). Program można odgadnąć, odczuć, wyłożyć, uzupełnić, sformułować - narzucić go niepodobna" [7].
Ten ustęp pokazuje, że Paderewski wie także, jaka jest dzisiejsza moda intelektualna (pomijam motywy polityczne). Zdaje mi się, że redakcja "Skamandra" powinna by się zupełnie pisać na argumentację byłego premiera. Ale nie mogę powiedzieć, żeby się przezwyciężało przeszłość, póki panują takie formuły krystalizacyjne w myśleniu naszych sfer najlepszych. Irracjonalizmowi i witalizmowi na szczytach odpowiadają jako korelaty u dołu w sferze praktycznej ciemnota, laissefaire'yzm i niedołęstwo, cynicznie obwarowane wszelkiego rodzaju i kalibru "noli me tangere".
EPILOG
Redakcja uznała za stosowne odeprzeć moje wywody w 3 numerze kpiącym artykułem Program czy niespodzianki?, ja potem odpowiedziałem w nrze 4 pt. Po gościnie u "Skamandra". Polemika ta nie zawiera już momentów rzeczowych.
_________________________________________
1 P.p. Niedawno p. Hulka-Laskowski, pisząc w "Wiadomościach Literackich" o chlubnej przeszłości "Skamandra", sławił jako czyn pionierski, że on, tj. "Skamander", pierwszy odważył się nie wystawiać programu i zerwać pod tym względem z tradycją. - Rzecz ma się wręcz odwrotnie; gotów jestem udowodnić to p. Laskowskiemu rocznikami "Życia", "Strumienia", "Krytyki", "Naszego Kraju" i innych czasopism artystycznych przedwojennych. - I po cóż pisać artykuły i książki, jeżeli po 10 latach przychodzi p. Laskowski i ni stąd, ni zowąd, bez dowodu przeciwnego, wraca do starego przesądu.
2 P.p. Podobne niedowierzanie wobec myśli projektującej spotykamy np. w tej doktrynie o prawie, która wszelkie prawo uważa tylko za kodyfikowanie, porządkowanie pewnych wyników gwałtu społecznego. Degraduje się myśl do roli sekretarza czy buchaltera.
3 P.p. Ta myśl nie jest tak absurdalną, jak by wyglądała dla człowieka widzącego poezję tylko w tasiemcowych wierszach. Poparcie dla siebie znajduję np. w Brzozowskiego Ideach (rozdział Etapy sentymentalizmu), gdzie pisze, iż najogólniejsze dzieła Darwina należą do literatury i jako takie "będą niewątpliwie rozpatrywane z biegiem czasu, gdy powstanie skala widzenia dostatecznie rozległa..." (podkreślenie Brzozowskiego). A dalej: "Być może z biegiem czasu uznana zostanie 'filozofia', 'synteza naukowa' za rodzaj twórczości literackiej, w którym nasz czas stworzył rzeczy najciekawsze i najcharakterystyczniejsze. Gdy się wkracza do XIX wieku, trzeba uznać 'pojęcia' i 'metody naukowe' za jeden ze środków ekspresji artystycznej. Kto nie zrozumie tego języka, nie zrozumie wielu wzruszeń i stanów uczuciowych, które się za jego pomocą wyraziły... ten świat jest przecież właściwie sumą myślowych i emocjonalnych treści utajonych w mowie..."
4 P.p. Tu zaszło nieporozumienie z mojej winy. Autor Słowa wstępnego, wymieniając słowo "tematy" miał na myśli zupełnie surowe materie, przedmioty dla twórczości: np. gdy kto chce napisać powieść o koliszczyźnie, poemat o księżycu, komedię o sportowcach. Ja zaś przez "temat" rozumiałem zalążki w pierwszym stadium kiełkowania, np. temat zadany na konkurs eksperymentalny "Wiadomości Literackich": ktoś wie o jakimś fakcie, kompromitującym kogoś drugiego. Ale oczywiście także "temat" w znaczeniu pierwszym, a więc w znaczeniu czegoś, co jest jeszcze obojętne, pierwsze lepsze, może zawierać w sobie moment twórczości, a przynajmniej spostrzegawczości, np. gdyby kto dziś chciał napisać komedię o swoistym snobizmie, rozbudzonym przez Boya.
5 P.p. Tu streszczam już anticipando myśl Crocego, o której szeroko w Walce o treść.
6 W "Nowym Słowie" krakowskim w r. 1904 zamieścił Lack w tym duchu dwa artykuły o doktrynerach: jeden o mnie, drugi o Próchnie Berenta.
7 P.p. Dziś Paderewski, czytając ten ustęp swej mowy, mógłby poświadczyć, jak bardzo się wtedy mylił, jak nie było wówczas nic do odgadywania, a jak wiele natomiast można było później narzucić.
Programofobia w polityce Polski ma już także osobną kartę. Znane są zwłaszcza wystąpienia prezesa ministrów, Kazimierza Bartla, w tym duchu. W r. 1927 wygłaszając expose w Sejmie uchylił się od określenia swego programu i dał na to taki argument, już nie z dziedziny botaniki, lecz z zakresu wojskowości:
"Ponieważ panowie lubią historyczne przykłady, opowiem panom anegdotkę następującą: Gdy przed bitwą pod Waterloo oficer sztabowy zapytał Wellingtona, jakie są jego dyspozycje, Wellington uśmiechnął się i zapytał: 'Kto atakuje jutro, ja czy Bonaparte?' 'Bonaparte' - brzmiała odpowiedź. 'Jeżeli tak, to moje dyspozycje będą jutro'.
Podobno Wellington był umysłem bardzo tępym.