Jeżeli dotychczas jeszcze nie ma dzieła, które by szczegółowo, a nie pobieżnie i "syntetycznie", ukazało całokształt poezji polskiej od r. 1918, to z powodu nie wyznanej trudności: oto znaczna część utworów tej doby jest niejadalna, to znaczy niezrozumiała. Weźmy choćby kilka ciężkich tomów działalności poznańskiego "Zdroju", utwory obu Hulewiczów, Stura, dalej ostatni zbiorek Brzęczkowskiego, znaczną część utworów Iwaszkiewicza, Millera, Kozikowskiego, Zegadłowicza, Napierskiego - ba, trzeba by dużo wyliczyć, bo zdaje mi się, że tylko utwory Tuwima, Lechonia, Wierzyńskiego są zupełnie wolne od ustępów niezrozumiałych. Napotykamy na gąszcze, grzęzawiska, trzeba omijać, przeskakiwać, bo przebrnąć się nie da, a najczęściej wypada zawrócić z drogi.
Przed kilkunastu laty zajmowałem się sprawą niezrozumialstwa w Polsce (w zbiorku Czyn i słowo rozdział pt. Niezrozumialcy). W Polsce, która by chciała być Francją Północy, lecz zamiast naśladować francuską jasność i dobitność, woli niemiecką mglistość - zaiste ponad swój rzeczywisty stan intelektualny, który by takich nadzwyczajnych sposobów wysłowienia jeszcze nie potrzebował.
Każdy autor ma prawo do pewnego procentu niejasności, lecz usiłuje go chytrze powiększyć. Pośpiech i trudność czy połowiczność w chwytaniu swych myśli dyktuje mu słowa i zdania pierwsze z brzegu i tak powstaje niezrozumiałość, powstają okresy i ustępy, które on sam wprawdzie może rozumie, póki jeszcze żyje pełnią wrażeń z tego zdarzenia wewnętrznego, co go popchnęło do szukania słów i zdań - lecz których nie rozumie już czytelnik ani krytyk, nie znający owych przesłanek. Rozgrywa się cicha walka między stroną piszącą a czytającą. Mimo częstego szykanowania poetów przez prasę, mimo bojkotu handlowego, tj. niekupowania ciemnych książek, walka ta od dawna skończyła się klęską czytelnika i krytyka. W pomoc przyszły autorom cztery walne autorytety: Wyspiański i Brzozowski, Miciński i Norwid, twórcy mgieł i ciemności, i wytworzyli atmosferę tolerancji dla wszystkich zarozumiałych niezrozumialców. Terroru dokończyły potem najnowsze doktryny estetyczne, usłużnie dając ordynarnej niezrozumiałości teoretyczne uzasadnienie.
Raz, zdobywszy się na odwagę, poprosiłem jednego z młodszych poetów, aby mi był łaskaw wyjaśnić tak po prostu, po ludzku, swój niezrozumiały dla mnie utwór. Jestem bowiem zdania, że da się to zawsze uczynić, choćby oczywiście przy tym padały ofiarą delikatniejsze odcienie utworu. Szło mi nie o to, żeby ten pan pomógł mi zrozumieć wszystkie głębie utworu, bo takie zrozumienie ma być niejako miłosnym stosunkiem między autorem a czytelnikiem, więc - odbywać się w cieniu - lecz o to, żeby mi pomógł utwór przynajmniej przeczytać, to znaczy: przeczytać nie tylko litery i słowa, lecz i to, czego bym ewentualnie miał nie zrozumieć, czyli żebyśmy ustalili przedmiot nierozumienia.
Spojrzał na mnie z litościwą pogardą, bo już sama propozycja wydała mu się czymś okropnym i bluźnierczym. Streścić!? Wytłumaczyć!? Nie, stanowczo Irzykowski nie zna się na poezji. Wreszcie z uśmiechem pobłażania jął mi tłumaczyć jak dziecku, powiedział na wstępie, że to jest wizja, że należy sobie wyobrazić taką a taką sytuację, że to a to się dzieje, a wówczas z tego wypływa to właśnie, co jest napisane. Nie chcąc go fatygować, wnet mu przerwałem, bo zobaczyłem, tak jak się tego od razu domyślałem - że żadna otchłanna myśl tam się nie zawierała, tylko że po prostu wysłowił się niedobrze i niedostatecznie, nie przemycił czytelnikowi niepostrzeżenie przesłanek, potrzebnych do wywołania wizji. Gdym to poecie oświadczył, ubolewał nad moim racjonalizmem, nad chęcią zredukowania rzeczy delikatnych do trywialności itp.
Tak postąpili ze mną pp. Słonimski i Witkiewicz.
Przez pewien czas miałem pewien respekt przed tymi niezrozumialcami, zastanawiało mnie bowiem to, jak oni siebie wzajemnie rozumieć mogą. Wydawali mi się sektą wolnomularzy, którzy porozumiewają się z sobą tajnymi znakami, mnie nie znanymi. Tak się przecież wzajemnie wychwalali. Aż razu pewnego p. Iwaszkiewicz tu, w "Wiadomościach", napisał, że nie rozumie wierszy Millera czy kogoś innego. Odetchnąłem. Jeżeli Iwaszkiewicz, ten ostatni krzyk polskiej poezji, nie rozumie Millera, to mogę się i ja nie wstydzić, że nie rozumiem ani Millera, ani Iwaszkiewicza, ani tym bardziej Rytarda. A nawet zatarłem ręce swojej duszy, to znaczy ogarnęło mnie uczucie złośliwego zadowolenia z tego powodu, że ci wszyscy panowie nie tylko się wzajemnie nie rozumieją, lecz nadto muszą udawać, że jest inaczej.
Ale co oni sobie z tego robią! Piszą w natchnieniu, każde ich słowo jest "konieczne" - oni sami nie są od rozumienia, tylko od pisania, a ty, krytyku, czytaj i susz sobie głowę!
Pewien samotny poeta, mieszkający na prowincji, przysłał mi swoje dramaty ekspresjonistyczne. Nie rozumiałem i napisałem mu to, przytaczając innych niezrozumialców. Odpisał mi:
"Utworów Hulewicza i Stura nie rozumiem, poematy Zegadłowicza - niekiedy, Olwida - zawsze. Mój dramat czytało kilkanaście osób. Wszyscy zrozumieli. Byli wzruszeni. A to jest najważniejsze".
Więc oni zrozumieli, a Irzykowski był taki tępy, że nie zrozumiał. Lecz co się okazuje? Byli wzruszeni, a to najważniejsze. Nasuwa mi się podejrzenie, że zadowalali się tylko jakimś ogólnym uczuciem, nastrojem, nie troszcząc się o zrozumienie związków pragmatycznych wewnątrz dramatu. Czytelnicy i widzowie w Polsce stali się bardzo mało wymagający co do zrozumienia. Niezrozumienie tego, co się czyta lub widzi na scenie, stało się czymś normalnym. Mało kto stara się zrozumieć. I z tego powodu teatr w tym przynajmniej upodobnił się do obrządku religijnego, że jak pobożni chłopi słuchają mszy śpiewanej w tekście łacińskim, tak nabożny widz posłusznie pozwala, żeby mu ze sceny gadano wszelkie nonsensy i brednie w imię ekspresjonizmu.
Drugi akt Strasznych dzieci Rostworowskiego zawiera mnóstwo ustępów niezrozumiałych. "Zamknę jej sztyletem paszczę". Aktora, który grał główną rolę w tej sztuce, pytałem, czy rozumie te ustępy. Odpowiedział szczerze, że nie. Mimo to grano tę rzecz kilkanaście razy. Autor był na próbach, nikt jakoś nie starał się dowiedzieć, o co chodzi. Wytrzymał i on, i aktorzy, i publiczność.
W polskiej literaturze rozchodzą się od lat wielu smrodliwe dymy niezrozumiałości.
Niezrozumialcy są smutni, ale dumni. "Nie rozumiecie nas? Nic nie szkodzi, poczekamy. Tyle arcydzieł okazało się później łatwymi (?). My piszemy, co nam natchnienie (konieczność) dyktuje".
Ale powiadam wam:
Więcej bredni powiedzieć może głupiec w pięciu minutach, niż mędrzec przez pięć lat odgadnąć.
Czy z tego powodu głupiec ma tryumfować nad mędrcem?
Czytałem i rozumiałem Kanta, Simmla - ale nie rozumiem wyżyn pana poety Iksa. Na mecz rozumienia rzeczy trudnych istotnie, a nie formalnie, gotów jestem wyzwać wszystkich w Polsce - weźmy sobie za pole do popisu wydane świeżo rozprawy Lacka o Wyspiańskim, zobaczymy, kto więcej zrozumie. Lecz powiecie, że to są pisma rozumowe, których psim obowiązkiem jest przemawiać do rozumu - że inne prawa mają pisma poetyckie, które mówią do uczucia. Więc owszem - czytywałem z wielką satysfakcją utwory maga niemieckiego, Momberta, zwłaszcza Der Gluhende, i gotów jestem wyjaśnić, jak je należy czytać i "rozumieć" - wątpię, żeby kto wytrzymał ze mną konkurencję pod tym względem. Wiem, że "rozumieć" - to nie znaczy redukować utwór do jakiejś trywialnej maksymy. Lecz musi być przecież jakiś godziwy stosunek między wysiłkiem rozumienia a wartością rzeczy zrozumianej. Za geniusza widocznie uważa się pan Iks, jeżeli imputuje mi, że dla zrozumienia jego wierszy muszę poświęcić tydzień czasu. Jeżeli już mam koniecznie czytać łamigłówki, to wolę studiować teorię Einsteina.
Pojmuję i uznaję prawa i urok niezrozumiałości. Fascynował mnie niegdyś wiersz Goethego Wanderers Sturmlied, którego nie można zrozumieć bez komentarza; lecz poznawszy komentarz, ma się z tego wiersza swoistą przyjemność. Goethe, idąc wśród burzy do Sesenheim, do swojej Fryderyki, krzyczał te wiersze do grzmotów i błyskawic, upojony burzą, miłością i własnym geniuszem - na szczycie tych swoich uczuć i wrażeń nie znajdował logicznych zdań, mówił chaotycznie, próbując jakiejś nowej mowy bogów.
Są utwory sezamowe; są utwory-tajemnice, do których nie ma klucza, bo autor go utopił; są inne, w których klucz jest schowany tak, by go odkryła tylko współczująca dusza. Niezrozumiałość staje się tu wprost formą, ale ta forma musi być uzasadniona szczególnymi okolicznościami. Trzeba się przynajmniej przed samym sobą i swoim Bogiem wylegitymować, że się naprawdę miało co ukrywać lub że naprawdę nie mogło się znaleźć słów odpowiednich.
Te utwory, które mam tutaj na myśli, są niezrozumiałe, lecz są czytelne. Można po nich niejako spacerować myślą wzdłuż i wszerz z wrażeniem, że się chodzi wśród skrzyń z zamkniętymi skarbami. Jeżeli się nie rozumie, to się wie, czego się nie rozumie. Utwory naszych niezrozumialców są po prostu niedostępne, to znaczy, że gdy się np. przeczyta pierwsze cztery linie, nie można się już posuwać dalej. Wiem - trzeba dać poecie pewne "for", trzeba mimo przeszkód czytać go dalej, często dopiero koniec objaśnia początek. Ale czytywałem niektóre wiersze pana Napierskiego dwa razy - bez skutku, nic mi się nie sumowało.
Tajemnica jest źródłem i rdzeniem poezji, powiada Hebbel. Lecz niezrozumiałość i bredzenie nie jest jeszcze tajemnicą ani głębokością. Poeci wielkiej miary kończą swoje utwory dotarciem do ostatecznych tajemnic, otwarciem perspektyw nieskończoności i szaleństwa; poeci małoduszni i aroganccy od razu zaczynają z najwyższego tonu niezrozumiałości.
Więcej zagadek beznadziejnych wytworzy głupiec w ciągu pięciu minut, niż mądry zdoła przez lat pięć rozwiązać!
Niezrozumiałość jako gatunek jest co prawda poniekąd uzasadniona nowoczesną i chwalebną potrzebą poezji, by się demokratyzować. Nie na tym bowiem polega demokratyzacja poezji, żeby pisać o chłopach lub chłopskim językiem i chłopskim rozumem. Lecz na tym, że oto poezja powoli anektuje dziedziny dotąd jej niedostępne: 1) dziedzinę rzeczy niesalonowych i "wulgarnych" (pionier Boy); 2) dziedzinę rzeczy "nudnych": bo powiedzenie Woltera, że każdy gatunek poezji jest dobry, byle nienudny, przestało być aktualne; czasem przygotowanie pewnych wyjątkowych efektów wymaga wiele nudziarstwa, i oczywiście źródłem rozkoszy estetycznej są nie te nudne etapy, lecz ów nienudny już efekt; 3) dziedzinę rzeczy niezrozumiałych lub zbyt osobistych, albowiem poezja nie może się zrzec swoich ziaren, także i tutaj zawartych.
Ale ta niezrozumiałość, która śmierdzi w naszej literaturze, nie stąd pochodzi. Jest ona po części mimowolna, a po części wypływa z doktryn mylnych, lecz dających pole żądzy imponowania.
Zna Pan (Pani) zapewne ludzi, zwłaszcza kobiety, które w rozmowie z tobą od razu wpadają in medias res i o sprawach i osobach, których wcale nie znasz, mówią ci tak, jakbyś je znał również, bo nie przyjdzie im na myśl, że to, co im głowę wypełnia, mogłoby tobie być obce. I dopiero w kwadrans zaczynasz się orientować, o co chodzi; jesteś jak na przedstawieniu w kinie, gdyś przyszedł w środku seansu. Tacy są i niektórzy pisarze: bez wyobraźni czy bez litości, bo nie mogą czy nie chcą wczuć się w duszę czytającego. Nie mogę o nich powiedzieć, żeby mieli siano w głowie, ale mają tam z pewnością kiełbaski. Oczywiście nie chodzi o każdego czytającego, lecz o tych, którzy przystępują do lektury przecież z dobrą wolą i znacznym przygotowaniem intelektualnym.
Istnieje też pewien typ umysłów, które jak gdyby od urodzenia posiadały pociąg do skojarzeń paranojskich, do skoków wyobraźni, które nie są lotem, lecz wybrykiem. Miałem kolegę dziennikarza pisującego wierszowane szarady, których absolutnie nikt odgadnąć nie mógł, bo autor zamiast swoiście szaradowego definiowania pojęć dawał jakieś pokiełbaszone poszlaki. Szkoda, że nie mogę tu przytoczyć tego futurysty. Takimi poszlakami pisuje dzisiaj wielu naszych poetów. Lecz gra skojarzeń nie jest jeszcze grą wyobraźni.
W niniejszym artykule, który ma cel raczej publicystyczny, nie chcę się wdawać w polemiki i roztrząsania zbyt fachowe, ale muszę zwrócić uwagę, że teoria futurystów o jukstapozycji i o jak największym rozpięciu różnic między rzeczą porównywaną a tą, z którą się porównywa, że ta teoria sprzyja plenieniu się zupełnie jałowej niezrozumiałości. Szukać dzikich metafor, obcinać węzły logiczne - dobrze, ale za tę swobodę trzeba prawdziwym złotem zapłacić i jeszcze samą treścią utworu udowodnić, że tak było naprawdę potrzebne. Ale czytam np. wiersz p. Brucza na temat ulicy i widzę w nim tylko ornamentację futurystyczną; natomiast treść, to jest przebieg wrażeń i szeregowanie ich, wyjęte spod tych obsłonek, jest po prostu jakby ustępem ze zwykłej powieści opisowej.
W pracowniach poetyckich odbywa się na gwałt tasowanie różnych słówek i próbowanie, co z tego wyniknie. Ale przyłóż nawet cholewę do księżyca, zawsze coś z tego będzie, dziwne i niespodziewane. Kalejdoskop słów dla dzieci. Zielona biegunka skojarzeń, czyli Wniebowstąpienie p. Rytarda.
Wielu poetów myśli też, że tak należy postępować, że takie skojarzenia są uzasadnione, ponieważ dusza jest faktycznie państwem samych niezrozumiałości, irracjonalności, a to małe pole, które jest w niej zrozumiałe, jest wyjątkiem na rzecz podłej praktyki życia. A więc poeta, chcąc być szczery, musi gadać językiem tego państwa.
Lecz to jest myślenie impresjonistyczne, a wszakże my chcemy dziś być ekspresjonistami, chcemy szukać wyrazu. A wyraz musi być przecież czymś odrębniejszym niż rzecz wyrażona. Tedy nie potrzebuje być także sam chaosem ani naśladować chaosu. Wyraz jest rodzajem rezygnacji z pełni chaosu, dobrowolną degradacją, wybraniem jednej wąskiej uliczki. To jest jasność. Czytałem raz, że kubizm w malarstwie jest odrodzeniem świata z ducha geometrii. Chaos rzeczy zyskuje w kubach przejrzystość. Takie też mogłoby być nowoczesne uzasadnienie jasności i zrozumiałości w literaturze.
Jasność jest wyspą wulkaniczną...
Zresztą proszę zobaczyć zacytowaną tu już rozprawę o "niezrozumialcach". Tam jest wykazane, że i jasność jest fikcją, zrobioną z materiału chaosu. A więc skoro tak jest i skoro chaos ma być czymś szczególnie dostojnym, tedy i tej jasności wstydzić się nie potrzebujemy. Ale o tę fikcję właśnie chodzi, bo jest ona wartością wyższego rzędu.
Teraz z kolei zapewne ja wpadam w niezrozumiałość. Ale właśnie na tym kończę, kiedy wy od tego zaczynacie.
PS. Jestem świadom tego, że także w moich pismach i artykułach znajduje się wiele ustępów niezrozumiałych, niedostatecznie wyrażonych. Jest to wynikiem pośpiechu, niedokładnego skontrolowania siebie, lub wynikiem tego, że są rzeczy, które zachowuję dla siebie samego. Ale gotów jestem udzielać o ile możności wyjaśnień na bezimienne zapytania każdemu, kto tego zapragnie i zwróci się do mnie, wskazując szczegółowo taki ustęp.
DYSKUSJA
Nad powyższym artykułem rozwinęła się w "Wiadomościach Literackich" dość duża polemika, podobno najprzyzwoitsza i najinteligentniejsza w powojennej publicystyce literackiej. Niestety, atakowano nie tyle moje tezy, ile moje stanowisko "polityczne" wobec pewnych szkół i osób. Jerzy Hulewicz napisał odpowiedź pt. Zrozumialstwo (nr z 19 października 1924), Maria Jehanne Wielopolska Maniery resorpcyjne w literaturze (nr z 2 listopada 1924), Jan Nepomucen Miller O niezrozumiałej zarozumiałości arcyzrozumialstwa (nr z 9 listopada 1924). W końcu w nrze z 16 listopada 1924 pojawił się artykuł Cypriana Norwida pt. Jasność i ciemność pochodzący z r. 1850, a znaleziony w papierach po Auguście Cieszkowskim właśnie niedawno.
Ujął się za mną tylko prof. Ujejski w przypiskach do wydanego przez siebie artykułu Norwida. Przypuszcza on, że "niezrozumialstwo" było "źródłem niezmiernie bolesnej tragedii" w życiu Norwida, było "błędem organicznym jego talentu", ów artykuł zaś, skierowany wprost pod adresem Augusta Cieszkowskiego i Zygmunta Krasińskiego, rozpaczliwą obroną swego sposobu pisania.
"Ciemności pozostają zawsze ciemnościami - pisze prof. Ujejski - i niech mi nikt nie mówi, że błądzenie wśród nich omackiem jest przyjemnością". "Nie ma człowieka, który by z ręką na sercu mógł twierdzić, iż rozumie Norwida zawsze, a przeczyć, że wobec całego szeregu ustępów jego pism musiał skapitulować mimo najrzetelniejszych wysiłków i dobrego intelektualnego treningu". Nieraz się zdarzyło, że dopiero w świetle dokumentów później ogłoszonych pewne utwory jego stawały się zrozumiałymi. (Dowód e contrario, że jednak niezrozumiałość istnieje, że wywołuje ją bardzo często po prostu nieznajomość pewnych prywatnych kompleksów z życia osobistego czy z życia myśli autora - kompleksów, które jemu samemu są w chwili pisania tak przytomne, że je - aż pomija). "Żeby zaś można podziwiać i tzw. "rozkosz" estetyczną odczuwać nie rozumiejąc... czegoś co właśnie ku rozumieniu - a przynajmniej także i ku rozumieniu (skoro treść jakąś pojęciową zawiera) zostało napisane, tego też albo wcale zrozumieć nie można, albo... można, ale z odpowiednim "znaczącym" uśmiechem".
INTER AUGURES (Słaba odpowiedź osaczonego zrozumialca)
I
Obawiam się, że po tylu artykułach cały proces o "niezrozumialstwo" i "niezrozumienie" już się czytającej publiczności znudził lub, co gorsza, że ta publiczność uważa go za wyczerpany. Stałoby się to w chwili, gdy - dopiero teraz - można wreszcie ustalić przedmiot sporu, gdy po zetknięciu się z szanownymi oponentami wiem już, jak mam ten przedmiot określić i zacieśnić, tak aby mi się już w żadną stronę wymknąć nie mogli. Rzecz nie ma się tak, o szanowna publiczności, że jeden i drugi swoje powiedział, a prawda jest zapewne (jak zwykle w Polsce) w pośrodku, i na tym koniec, lecz ja dopiero teraz swoje oskarżenie jasno sformułuję; bez troski o to, czy artykuł nie będzie za długi i za mało efektowny - i tak też być powinno ze względu na czcigodne nazwiska moich oponentów, których szereg powiększył jeszcze niejeden duch wywołany z zaświata.
Otóż, Panowie, ja nie mówię o tej niezrozumiałości, o której Wy jedynie mówić chcecie, unikając czy nie rozumiejąc innego pojęcia sprawy - lecz o innej. Futuryści mobilizują przeciw mnie zawsze Mickiewicza, a Jerzy Hulewicz chce mnie zmiażdżyć Słowackim. Słowacki - powiada - był oczerniony jako niezrozumialec, a dziś co z niego wyrosło! Na tę demagogię odpowiem najprzód, że i sława bywa często przesądem, a po wtóre, że niezrozumiałość Słowackiego była innego gatunku niż np. niezrozumiałość Rytarda. Tamta jest trudnością, ta jest nieczytelnością. I o tę nieczytelność właśnie mi chodzi, nie o trudność. Będę rozwiązywał rebusy jakie zechcecie, ale jeżeli kto je narysuje metodą futurystyczną, to przecież, nie wiedząc, czy ta a ta część rebusu jest koniem czy rzeką, nie będę miał w ręku przesłanek nieodzownych do odczytania rebusu. Inna rzecz jest zrozumienie zagadki przed jej rozwiązaniem, a inna po rozwiązaniu.
Przeto niezrozumiałość np. Bolesława Śmiałego Jerzego Hulewicza nie może się kryć poza niezrozumiałością utworów Słowackiego. W tych utworach sam tekst, treść, przebieg zdarzeń, stosunki osób do siebie są zrozumiałe, a jeżeli współcześni uskarżali się na ich niezrozumiałość, to dlatego, że poza zrozumiałą całością przeczuwali jeszcze jakąś głębszą myśl, ideę, i chcieli zbyt niecierpliwie do niej dotrzeć. Słowackiego można czytać z przyjemnością nawet wtedy, gdy się nie rozumie związków ukrytych - można czytać jedną stronicę, jedną oktawę, potem czytać o piętnaście oktaw dalej i znów się ma ustępy w sobie zaokrąglone, osobno piękne i zrozumiałe, bez względu na związek z całością. Tak samo jest np. z Hamletem. Przebieg zdarzeń jest zrozumiały, sentencyj Hamleta nie trzeba odcyfrowywać, i w tym sensie Hamlet był zrozumiały, tj. czytelny, dla Woltera, dla Lessinga, choć podobno pierwszy zrozumiał go dopiero Goethe. Natomiast z Bolesława Śmiałego Hulewicza nie mogę doczytać do końca nawet jednej stronicy, bo nie rozumiem sensu już nie całości, lecz zdań, nie wiem, czy on jest głęboki, czy płytki, genialny czy pospolity, w ogóle nie mogę mieć jeszcze żadnego wrażenia z zakresu estetyki, ani dodatniego, ani ujemnego, bo aby mieć rozkosz estetyczną, trzeba wpierw jednak tak sobie po prostu zrozumieć, o co chodzi. Ale za to mam wrażenie, że mój mózg jest wpleciony w jakieś koło Ixiona i odbywa nienaturalne łamańce.
Ludzie z epoki Słowackiego nie przeczuwali jeszcze epoki Rytarda i nie wiedzieli, czym dopiero może być prawdziwa niezrozumiałość, dlatego grymasili nad Słowackim. Także Norwid nie odróżnia nieczytelności od trudności i będąc sam nieczytelny, chroni się za trudność innych, nazywa ciemnym nawet Mickiewicza. Pragnie wciągnąć w solidarność z sobą niezrozumialców, że tak powiem: relatywnych, nie absolutnych. Więc mieni ciemną nawet Nieboską komedię, którą każdy uczeń VI gimnazjalnej czyta bez trudności, choć nie rozumie jej głębszego znaczenia.
Sądzę, że to wszystko było w moim artykule dostatecznie wyraźnie powiedziane. A więc go nie zrozumiano? Tak, ale to nie było niezrozumienie wskutek nieczytelności, lecz wskutek tego, że wypowiedziałem nową myśl i nową obserwację, a oni mnie chcieli zaraz zredukować do banału: że oto jest znowu stary mamut, który rzuca się na młodych tak, jak np. za czasów Przybyszewskiego rzucali się krytycy lwowscy na wiersz Wincentego Brzozowskiego Kamelie, i że ten stary mamut posądza znowu tych biedaków o to, że chcą epatować burżujów. Otóż nie, nie posądzam młodych o chęć epatowania burżujów, przypisuję im dobrą wolę - mają tylko mylne doktryny. I jeżeli mówię o niezrozumiałości i nieczytelności, to nie na to, aby zyskać poklask pospólstwa inteligentnego, bo ten poklask jest po Waszej stronie, lecz na to, aby - po dość długim namyśle i dużych obawach - poruszyć kwestię, która kwestią jest naprawdę, i to żywotną, dla Was i dla mnie.
Ale podobno artykuł mój wywołał oburzenie. Ha, z dotychczasowych moich polemik przekonałem się, że niczego najnowszy literat nie broni z takim zapałem jak prawa do plagiatu i prawa do niezrozumialstwa. Według Panów niezrozumialstwa nie było i nie ma, wszyscy są zrozumiali; było nam tak dobrze, nikt się nie skarżył, przyszedł tylko zawistny i nietwórczy Irzykowski i judzi. Ale ja Panów zapraszam na konferencję: p. Hulewiczowi dam do czytania dramat Witkiewicza, p. Millerowi wiersze Stura, zanalizujemy, i zaraz się pokaże, iż jednak istnieje coś, obok czego Panowie w swoich wywodach się prześlizgują, a co ja uważam za podniesienie paranoi do rangi metod poetyckich, za pomieszanie gry skojarzeń z grą wyobraźni.
Rozgatunkowania niezrozumiałości na trudną i nieczytelną - oczywiście nie biorę absolutnie, wielu autorów należy i do jednej, i do drugiej kategorii, np. Witkiewicz. W kategorii trudnych wypadałoby rozróżnić jeszcze dwa gatunki:
Jeden trudny bezpośrednio, wskutek ciężkości i gąszczowości myśli, np. dzieła Kanta. Nawiasem: Kant nie był tak zarozumiały, żeby uważać swoją Krytykę czystego rozumu za arcydzieło wykładu, ubolewał nad jej stylem i był gotów przerabiać ją, usprawiedliwiał się tylko tym, że będąc już stary, obawiał się, aby te myśli nie zginęły, i dlatego spisał je dorywczo. Tak samo było z Brzozowskim: przed śmiercią w liście do przyjaciół mówi, iż dobrze wie, że tak się nie powinno pisać, jak on swoje ostatnie dzieła napisał.
Drugi, trudny pośrednio - to jest np. trudność Słowackiego, Hamleta. Wyobraźmy sobie, że dzieła te składają się z kół współśrodkowych: jedne ich powierzchnie są wyraźne, drugie ciemniejsze, dyskretniejsze. Zupełne rozumienie jednych kół może istnieć wespół z niezrozumieniem drugich. Takie niezrozumienie zwykle spotyka dramaty, ponieważ zasadą dramaturgii jest, aby idei nie podawać wprost, słowami, lecz ma ona sama wyprzedzać się z akcji i powoli uświadamiać się widzowi. Takie są np. dramaty Hebbla. On też ukuł dosadne porównanie o tym rodzaju niezrozumienia nieuświadomionego, ukrytego: "Żaczek szkolny widzi w najgłębszym wersecie Biblii tylko swoich znajomych: 24 litery z elementarza".
Istotnie, przy utworach pośrednio trudnych często się zdarza u czytającego redukcja do banalności, eskamotowanie dyskretniejszych kół współśrodkowych. Ale tu wchodzi już w grę i prawo czytelnika: czy autor owe koła nakreślił rzeczywiście, czy są warte, by je poznawać?
Częste też bywa redukowanie czytanych myśli wskutek halucynacyj, gdy zamiast myśli rzeczywiście przez autora wypowiedzianych czytelnik podstawia jakąś własną kombinację, insynuując autorowi coś, czego nie powiedział, a co jest trochę z wierzchu podobne do istotnej myśli autora. Takiego niezrozumienia padam ofiarą i ja dzisiaj.
II
Na tym wyczerpałem już rzecz główną, stawiając swoją tezę jeszcze raz na tapet, oczyszczoną z tego piasku niezrozumienia, którym ją zasypano. Zanim przejdę do drobnych utarczek już raczej osobistych, wypada mi jeszcze zastanowić się nad jednym poważnym zarzutem. Postawił mi go p. Hulewicz. Pyta on:
"Jak sobie Irzykowski wyobraża procedurę pisarską poety pod względem obowiązku zrozumiałości?... Gdyby autor posłuchał rad Irzykowskiego, stałby ustawicznie pod grozą, że zawsze może się znaleźć jeszcze ktoś, kto utworu jego nie zrozumie".
Wyjaśniam: moim zadaniem nie było płoszyć słowików, ale zwrócić uwagę i drastycznie podkreślić (inny sposób nie skutkuje), ze chociaż między autorem a czytelnikiem musi panować pewne napięcie niezrozumienia, bo ono jest przecież przesłanką zrozumienia, to jednak w ostatnich czasach stało się to napięcie tak wielkie, że teraz nie rozumieją także już i krytycy, i zawodowi pisarze, i właśni koledzy autorów. Należy więc przedsięwziąć jakąś rewizję, czy dzisiejsza subtylizacja sposobów poezji i stylu nie jest sztuczna i czy naprawdę odpowiada jakimś istotnym potrzebom. Mogła więc być między nami mowa o heroicznej rezygnacji poetów i o ich powrocie z pewnych zaułków, w które się zapuścili, do "uniwersalizmu", którego się domaga p. Miller, lecz należałoby bliżej określić, na czym by ten powrót polegał. Mogła być mowa o wykładach lub kursach, objaśniających uchwyty nowej poezji, o autoreferatach poetów, o jakiejś pedagogii literackiej, która by nie polegała tylko na odczytywaniu wobec bezmyślnej publiczności zwariowanych wierszy prze2 zwariowane artystki, ba, na śpiewaniu i tańczeniu tych wierszy, co się nazywa ekspresją. (Tu pochwalić muszę ostatni numer "Nowej Sztuki", który zawiera szkic estetyki praktycznej futurystów). Zamiast tego zakrzyczeli mnie.
Oczywiście, że poeta już w chwili tworzenia nie może się krępować względami na zrozumiałość. Ale nie o tę chwilę chodzi, lecz o przygotowanie do niej, o jego całe nastawienie umysłowe, a to już chyba leży w granicach woli poety - chodzi o jego życie, o wybór lektury, o jego cały monolog wewnętrzny, o jego wnikanie w cudze dusze itd. P. Horzyca w swoim artykule o Sienkiewiczu (nr 43 "Wiadomości Literackich") słusznie mówi, że może zachodzić także fałszowanie wyobraźni. Zdaje mi się, że ono dziś właśnie nagminnie się odbywa, wskutek mylnych doktryn literackich i wskutek ogólnej bezkarności intelektualnej.
P. Miller będzie mówił o konieczności, p. Hulewicz może o natchnieniu. Ale przecież nie piszemy do jakiegoś kuriera, lecz do "Wiadomości", do pisma fachowego, naszego, jesteśmy inter augures, znamy się trochę na tym, nie potrzebujemy się tumanić wzajemnie. Uczcijmy prawdziwe natchnienie - lecz między naporem natchnienia a wylewem uczuć i myśli na papier jest jeszcze coś, co się nazywa rzemiosłem, techniką. I tu autor ma wielką swobodę, jeżeli umie jej używać, tu można niejako cichaczem wiele zrobić dla zrozumiałości, a z pewnością się na tym nie straci. Jedno słowo, wtrącone w porę, rozjaśnić może czytelnikowi od razu gąszcz elips, wśród których się błąkał, a nie ująć nic z uroku ciemności.
Bardzo uczciwą odpowiedź dał mi zza grobu Norwid; on jeden nie negował niezrozumialstwa, lecz starał się je odważnie uzasadnić. O ile rozumiem jego wywody (nr 46 "Wiadomości" - można było jeszcze dodać parę zdań z początku rozprawy Norwida o Słowackim), to pojmuje on słowo jako coś, co powinno oddawać bez reszty wszystkie załomy prawdy, przystawać do niej całkowicie. Że użyję dzisiejszej nomenklatury - Norwid pojmował słowo realistycznie, a nie ekspresjonistycznie. Dlatego sądzi, że nie należy się obawiać ciemności, i ostrzega przed "zajściem w brudne długi" - długi u prawdy, opisującej rzeczywistość. Zdaje mi się, że wyobrażał on sobie słowo jako narzędzie bardzo zachłanne, a przy tym jakby symfoniczne - od razu miałoby brzmieć w nim kilka głosów, uwzględniających wielostronność prawdy. Dlatego pisze, że "ciemność jest obrysowaniem i konturem kształtu prawdy", a światło tylko jej "kolorem", i dlatego tak bardzo podoba mu się porównanie słowa z kulą. Ale - żeby pozostać w obrazie - mnie się zdaje, że słowo jest nie kulą, lecz linią prostą, wystrzeloną, zaryzykowaną w nieskończoność, w wieczność, przeto nie może być obarczone całym balastem prawdy.
Zresztą Norwid tak samo jak p. Hulewicz niesłusznie swoją niezrozumiałość identyfikuje z trudnością Szekspira, Mickiewicza itd. i powołuje się na los Kopernika. Niezrozumiałość Norwida jest przede wszystkim nieczytelnością.
III
Pozostaje mi jeszcze parę uwag osobistych.
P. Hulewicz mylnie zrozumiał to, co napisałem o Strasznych dzieciach. Miałem na myśli tę całą niezrozumiałą tyradę w akcie II, która się kończy słowami: "Zamknę jej sztyletem paszczę", a słowa te przytoczyłem tylko na to, aby oznaczyć konkretnie, o który ustęp chodzi. P. Hulewicz posądza mnie, że mnie właśnie te cztery słowa tak rażą jako niezrozumiałe, a więc imputuje mi barbarzyństwo, niezrozumienie istoty metafory. W takim razie wystarczyło, żeby zamiast dużego artykułu powiedział krótko: kto takiej metafory nie uznaje, stoi w ogóle, poniżej dyskusji. Ale ja nic przeciw tej metaforze nie mam, jak nie mam nic przeciw wyrażeniu Hamleta: "sztylety w ustach chcę mieć, lecz nie w sercu" (akt IV przed sceną z matką).
Pani Marii Jehanne Wielopolskiej dziękuję, że "Pałubą" nazwała konia, a nie osła, lecz oświadczam, że nie poczuwam się do "manier resorpcyjnych", ponieważ Pałuba trudna jest tylko pośrednio. - Ma koła współśrodkowe jeszcze nie odkryte, ale jest zupełnie czytelna i owszem, jest nawet filozofowaniem łopatą. Przytoczę, że Włast (Berent?) w swojej bardzo zresztą nieprzychylnej recenzji w "Chimerze" napisał, że Pałuba po Snach Marii Dunin jest epoką wyjawiania wszystkiego po epoce zupełnych przemilczeń.
P. Miller postąpił niegrzecznie; zaproszony do dyskusji nad niezrozumialstwem, uchylił się od niej i zaczął mówić o mnie, powtarzając znane mi już zarzuty futurystów i Stanisława Baczyńskiego co do mojej osoby. Mogę tylko odpowiedzieć, że nikomu nie pozwolę dyktować sobie mojej strategii i taktyki. P. Miller chciałby mnie sprowokować do jakiegoś ataku frontalnego, lecz ja w ogóle nikogo atakować nie zamierzam, pisać wielkiego buchu o najnowszych polskich poetach nie chcę, bom na to jeszcze za dobry, a p. Millera ze swej strony zapytuję, dlaczego dotychczas nie napisał jeszcze wielkiej powieści ani dramatu?
Jeżeli zaś p. Miller powiada, że moja natura polega na "wypowiadaniu głębokich uwag, dotyczących istoty rzeczy, z ubocza, z dowolnie (podkreślenie p. Millera) obranego punktu obserwacji" - to mi to bardzo pochlebia, bo to jest właśnie metoda najgłębszych duchów, najsławniejszych aforystyków i essaistów: nie dać sobie narzucić przyjętych punktów widzenia, lecz mieć swój, jeździć innymi drogami na wskroś i w poprzek dróg utartych.
Zarzuciwszy mi, czemu zamiast artykułu nie napisałem książki, p. Miller na końcu przytacza i przytłacza mnie wielu mocnymi nazwiskami Zachodu, woła: tam się budują nowe teorie poznania, a tu Irzykowski pisze sobie o niezrozumialstwie, taki prowincjonalny myśliciel. Za pozwoleniem, i ja coś wiem o tych nazwiskach, kto wie, może by one wolały być po mojej stronie. Ale kiedy indziej służę p. Millerowi dyskusją o Crocem, Jamesie, Bergsonie, Freienfelsie, o "indywidualizmie i uniwersalizmie" i o "teatralizacji pracy", i jeszcze partią szachów, na razie na porządku dziennym było to głupie, zaściankowe niezrozumialstwo.
A czyż i obecny spór o niezrozumialstwo nie toczy się również o cząstkę teorii poznania (w zastosowaniu do poezji), tylko bez ciężkiego aparatu, bez blichtru wielkich nazwisk i perspektyw historyczno-literackich, który ulubił sobie p. Miller?
Zresztą jeżeli p. Miller wbija mi szpilkę (tak! - i zasusza mnie!) za to, że wymieniłem go wśród niezrozumialców, to gotów jestem dla udobruchania go oświadczyć, że procent niezrozumiałości u niego jest bardzo mały i nie dotyczy ostatniego zbiorku jego wierszy (Korowód). Ale p. Miller sam wie dobrze, że są niezrozumialcy, którzy psują dobrą sprawę niezrozumiałości i za których nie tylko kopii, ale nawet owej szpilki kruszyć nie warto.
Sprawa ta jest jednak dobra jedynie przez to, że w dzisiejszych czasach posuchy treści niezrozumialstwo niejako formalnie i symbolicznie broni godności poezji jako czegoś dumnego i wyjątkowego. O tyle też ma ono misję konserwatorską - jest to słoma, która służy krzakowi róży do przetrwania zimy.
Dopisek późniejszy. Nie artykuły, jeno tytuł "niezrozumialstwo" miał szczęście - stał się lotnym słowem. Ale jeżeli od tego czasu procent niezrozumialstwa w poezji polskiej zmalał, zasługę przypisuję nie sobie, tylko - nowym wzorom, które napłynęły.
W trzy lata później, w r. 1927, w "Przeglądzie Wieczornym" napisał St. I. Witkiewicz serię zawziętych artykułów polemicznych, broniących tzw. niezrozumialstwa czy też uzasadniających jego konieczność w najnowszej sztuce: Wstęp do rozważań nad "niezrozumialstwem", nr 137 z 18 czerwca, O wstrętnym pojęciu "niezrozumialstwa", nr 143 z 23 czerwca i Dalszy ciąg o wstrętnym pojęciu "niezrozumialstwa" z 2 lipca. Witkiewicz pisze: "Nie pamiętam, kto puścił pierwszy w kurs potworne pojęcie "niezrozumialstwa", i nawet nie chcę wiedzieć - musiałbym bowiem tego kogoś w pewien sposób znienawidzieć... Tak nienawidzę przynajmniej pojęcie, a nie człowieka". Co gorsza, Witkiewicz wcale moich artykułów na ten temat nie czytał (zwykły wypadek niesumienności u tego autora, który tak gwałtownie domaga się sumienności od innych) i walczy z jakimś fikcyjnym, niezlokalizowanym kompleksem twierdzeń, wykładając przy tym jeszcze raz swoją teorię sztuki. Zdaje mi się, że zależało mu przede wszystkim na obronie samego siebie i swoich utworów; on sam bowiem wie bardzo dobrze, ile bezczelnej blagi było w nowej sztuce, wszak przeciw tym blagierom wydał jednodniówkę pt. Papierek lakmusowy, organ "piór blagistów".
Ostatnimi niezrozumialcami są Tadeusz Peiper i Julian Przyboś w swoich poezjach. Z tego obfitego źródła przykładów zaczerpnąłem, gdy w Walce o treść jeszcze raz wróciłem do sprawy niezrozumialstwa, w rozdziale Metaphoritis i złota plomba.
W ostatnich latach wiele miejsca w filozofii niemieckiej zajmuje problemat rozumienia. Chodzi o rozumienie w ogóle, o rozumienie w znaczeniu metafizycznym, lecz i o różne inne tajniki rozumienia - każdy filozof inaczej "rozumienie" rozumie i gdzie indziej jego ważność umieszcza; ale znalazłem i takiego, któremu szło także o rozumienie w znaczeniu pospolitym, tak jak tutaj (Sombart). O dziele P. Feldkellera Das Verstandigungsproblem wspomniałem w swojej recenzji z sztuki Z. Nałkowskiej Dom kobiet. W sztuce tej jest w sposób czysto frazeologiczny mowa o "przepaściach między ludźmi". (Przepaść opisana przez Nałkowską jest zresztą tylko prostym oszustwem. O wiele ważniejsze są oszustwa drobne, podświadome, nawet szlachetne). Prawo do - starego - frazesu o przepaściach międzyludzkich ma tylko ten, kto myśli nad tym, jak by je wyrównać. Dzieło Feldkellera zawiodło mnie pod tym względem. Dlatego będę musiał jednak napisać Mosty (zapowiedziane już w Pałubie). Etapem do nich była moja rozprawa o perfidii.
To wszystko stwierdzam po to, żeby nawet Witkiewicz przejrzał, czym dla mnie była walka z niezrozumialstwem: nie tanią zaczepką gderliwego krytyka, który - w tym jedynym wypadku! - mógł liczyć na popularność, lecz fragmentem większych potrzeb i zamierzeń.
Rozumienie, wyrozumienie i porozumienie - od tego zależą losy świata.
Żaden z moich oponentów nie zadał sobie trudu, aby, choćby dla przyzwoitości, przeczytać wskazaną w moim artykule dawną rozprawę ze Słowa i czynu pt. Niezrozumialcy. Przydałoby się to było zwłaszcza p. Millerowi, nawet jeszcze w ostatnich czasach, gdy pisał swą nową książkę Na gruzach Grenady. Cały rozdział np. Jednostka i zbiorowość, o ile dotyczy słowa, zawiera odkrycia, które tam już zostały wypowiedziane. Ukrytą polemikę przeciw mnie zawiera ustęp z rozdziału II, mający pretensję do wyjaśnienia "właściwej roli bezsensu czy niezrozumialstwa w sztuce". Cytuje wyjątki z wierszy Kozikowskiego i Zegadłowicza, które uznaje za nielogiczne i niedorzeczne, lecz - powiada - to jest tylko pozorne, sens ich jest wyższy: "są one środkiem wyrazu artystycznego bezwiednie wielościowego ujęcia świata", "świadczą o zasadniczym rozszczepieniu bytu, prężą się do rozwiązania w większą całość". Niestety, ja oba te wyjątki zupełnie dobrze rozumiem, rozumiem je po prostu, w sensie niższym, nie wchodząc na razie w sens wyższy. P. Miller robi z nich jakieś mimowolne (?!) opiewanie pluralizmu. Ale zbiorków niezrozumialskich jest około 50 - czyż wszystkim przypada ta mistyczna godność? Każdemu wolno w jazgocie dziecięcia czy w bełkocie wariata dosłuchiwać się dysharmonii sfer, ale jest to jego własna imaginacja.
Sądzę, że z p. Millera mówi tu raczej stara solidarność z wysiłkami ząbkującego futuryzmu. Nie wspomniałbym zaś o tym szczególe, gdyby nie pełne wyniosłej pychy zapewnienie, iż chodzi tu o "treściowe" perspektywy, których istnienia nawet nie podejrzewa krytyk zaopatrzony w gazową maskę "niezrozumialstwa". Oj, oj, oj!
Ale po co ja napisałem tyle książek! Po to, aby w końcu być pouczanym o rzeczach, które już dawno przetrawiłem!