Opowiadał mi Andrzej Niemojewski, że pewien mistrz, który go uczył polemiki literackiej, dawał mu takie rady: nie wyrzucaj się za daleko, bo ani się spostrzeżesz, jak sam się kładziesz; nie odsłaniaj swych słabych stron, bo... itd. Jednak sądzę, że polemika literacka powinna się opierać na innych zasadach niż walka na białą broń czy boks, i w swoich polemikach z lat ostatnich nieraz wprowadzałem ten moment odsłaniania swoich słabych stron (np. w polemice 7 z W. Grubińskim z powodu konkursu na nowelę na zadany temat). W sporze o plagiat moją słabą, ba, śmiertelną stroną był brak dowodów namacalnych, detektywistycznych, i tę też stronę od razu zaatakowali moi antagoniści. Najpierw poeta, p. Bruno Jasieński, zamieścił w "Ilustrowanym Kurierze Codziennym" artykulik pt. Kieszeń od kamizelki źródłem plagiatu, rewelacyjne odkrycie p. Irzykowskiego. Odpowiedziałem artykulikiem Kultura murzyńska w Polsce, gdzie między innymi usprawiedliwiam się tak:
"A więc nie wykluczam przypadku... pozostawiam kwestię nie rozstrzygniętą i oświadczam nawet gotowość posądzenia samego siebie o manię prześladowczą... Przypadek jest frapujący, a nie idzie w nim tak bardzo o jakiś plagiat bezpośredni, lecz - jak to p. Jasieńskiemu, jako poecie świadomemu środków technicznych, powinno być wiadome - o naśladownictwo pewnej maniery, mianowicie maniery niespodziewanego wplatania w wiersz takich właśnie szczególików realistyczno-prozaicznych jak owa kieszonka".
Cięższe ciosy mi zadał drugi poeta, p. Anatol Stern - dziś autor doskonałego Namiętnego pielgrzyma - w artykule ("Skamander", luty 1922) zatytułowanym: Emeryt merytoryzmu. (Z powodu ostatniego artykułu Irzykowskiego pt. "Plagiatowy charakter przełomów literackich w Polsce", czyli jeszcze o wiatrologii).
Z tego artykułu nie mogę przytoczyć polemiki o szczegóły konkretne, ponieważ musiałbym również przytoczyć połowę swojej długiej repliki, a to by za dużo miejsca zajęło. Nie mogę też dla samej czystej kurtuazji dawać miejsca popisom jego ciętości polemicznej, gdyż książka niniejsza przeznaczona jest na moje popisy, a p. Stern może jeszcze kiedy swoje artykuły i tak wydać. Albo też, jeżeli obaj lub jeden z nas na to zasłuży, w pośmiertnych wydaniach znajdzie się ta cała sławna polemika w całości. Tymczasem ograniczę się do przytoczenia części teoretycznej wywodów p. Sterna, gdyż ta nas najwięcej interesować powinna i dotyczy kwestii szerszej.
A więc p. Stern formułuje następujące pytanie: "Czy stwierdziwszy w dziele sztuki wpływ w wyborze kolorytu poetyckiego, możemy je uważać za plagiat?"
i rzuciwszy parę słodyczy w moją stronę, tak dalej o tym pisze:
"Nie mam nic do zarzucenia ujęciu przez p. Irzykowskiego istoty plagiatu - na odwrót, bez dyskusji się z nim zgadzam, gdy mówi za Hebblem, że właściwą definicją plagiatu jest określenie go jako "przywłaszczenie sobie pomysłu już w jakiś sposób zorganizowanego, choćby to był pomysł na drobną skalę". Zgoda. Jest to określenie, podług mnie, aż nazbyt łagodne. Dlaczegoż więc, zgadzając się z p. Irzykowskim co do istoty plagiatu, uważam jednak artykuł jego za nieporozumienie, delikatnie mówiąc, którego forma jednak zbyt jest epatująca, zbyt obliczona na wywołanie efektu, aby miało ono płynąć wyłącznie z niewinności autora?
Otóż dlatego, że definicja plagiatu podana przez p. Irzykowskiego nie zgadza się w niczym z zarzutami, które stawia on nowej poezji polskiej. P. Irzykowski powtarza za Hebblem, że plagiatem jest "przywłaszczenie sobie pomysłu już w jakiś sposób zorganizowanego". Nowej poezji polskiej zarzuca zaś interesowanie się głównie egzotyką: "...w naszej poezji najnowszej mówi się tak często o Murzynach (Słonimski... Stern... Wat)". Ale "mówienie o Murzynach nie jest pomysłem już w jakiś, najbardziej choćby ogólny sposób zorganizowanym, gdyż, podobnie jak mówienie o białych ludziach, przedstawia ono nieskończoną ilość możliwości poetyckiego traktowania tego tematu. Plagiatem mogło tu być co najwyżej przejęcie sposobu mówienia o Murzynach, czego jednak p. Irzykowski nowej poezji polskiej ani zarzucał, ani mógł zarzucić, nie znając współczesnej poezji Zachodu. Mówienie zaś o Murzynach w ogóle plagiatem nie jest, podobnie jak mówienie o greckich herosach i bóstwach w poezji pseudoklasycznej, jak ogólne zainteresowanie, jakie budzili wśród romantyków rozbójnicy i korsarze, elfy i wodnice, ulubione akcesoria tej poezji. Murzyn jest tylko elfem współczesności. Więcej nawet! Gdy romantyk mówi o typie bliżej określonym - "szlachetnego Zbrodniarza" (Moor - Schillera, Dubrowski - Puszkina), gdy mówi o pewnych istotach fantastycznych (Ondyna - Fouquego, Goplana - Słowackiego) - to nawet wtedy nie może być mowy o plagiacie, ale o usankcjonowaniu pewnych wartości par excellence poetyckich, po prostu bardziej wzruszających wyobraźnię mocą swej oryginalności, które, jako takie, bardziej się nadają do artystycznego ujęcia. Jest to jak gdyby kanonizowanie pewnych poetyckich typów, niekiedy przenośni, które zostają oddane do ogólnego użytku dopóty, dopóki nie zostanie wyczerpana z nich cała masa ich możliwości (słowik, róża i księżyc - estetyków, "les paradis artificiels" i egzotyka tzw. dekadentów, nie tylko J. Cocteau, panie Irzykowski!). Człowiek najbardziej obcy poezji pojmie ową wspólność ideową, wspólność kolorytu poetyckiego, która dopomaga nam do zrozumienia organizacji psychicznej ludzi, którzy tworzyli przed nami, i ich epok. Czyż trzeba dodawać, że na tej wspólnej kanwie estetyczno-psychologicznej może wykwitnąć i wykwita forma i fabuła jak najróżnorodniejsza, uzależniona od indywidualności, od geniuszu artysty?
Musiałem sobie pozwolić na tę dygresję, aby uwidocznić, z jakim zupełnym brakiem głębszej znajomości nie tylko nowej literatury (do czego się p. Irzykowski przyznaje), ale nawet starszej (o czym p. Irzykowski nie mówi), zostało zastosowane przez p. Irzykowskiego pojęcie plagiatu w praktyce. Mówienie o Murzynach w Polsce jest dziś nie mniej uzasadnione z tych samych względów, z jakich było uzasadnione swego czasu mówienie o duchach i widmach. Każdy z takich "przełomów" ma swoje podłoże ogólnoeuropejskie i... swoich Irzykowskich. Wszyscy ci Irzykowscy nie wierzyli w "prądy" i w "ducha czasu", w którego ja bardzo wierzę, szczególnie w tego ducha, który ostatnich sumiennych mohikanów krytyki zmienia w potulne i adorowane baranki wiatrologii".
* * *
Po sprostowaniu niektórych zarzutów w "Skamandrze" (zeszyt XVIII, Varia), odpowiedziałem na kontratak p. Sterna w "Ponowie" nr 5 z r. 1922 artykułem pt. Futurystyczny tapir. (Przyczynek do sprawy zwyczajów literackich i do sprawy plagiatu).
Jest to najdłuższy artykuł, jaki w życiu napisałem, w "Ponowie" zawiera on 14 stronic petitowego druku. Długość usprawiedliwiałem tak:
"...Z natury rzeczy zaś rozwikłanie głupstw wymaga o wiele więcej miejsca niż samo głupstwo i wszystkie klasyczne polemiki w literaturze nie krępowały się miejscem ani obawą o zmęczenie czytelnika. I ja wiem doskonale, że czytelnik warszawski, przypatrując się polemice literackiej, patrzy tylko na to, kto więcej wiców zrobi i więcej tupetu okaże, poza tym go wszystko nudzi. Ale mniejsza o niego, niech idzie do cyrku.
Ale szanowny czytelnik powie: "Co to wszystko mnie obchodzi! To są spory o bagatele!" - Tak, dla ciebie, szanowny czytelniku, który jesteś adwokatem, urzędnikiem Lichwy, lichwiarzem, pilotem, szefem sztabu albo Murzynem. Ale nie dla nas, literatów. My jesteśmy i powinniśmy być: wielcy ludzie do małych interesów. Dobry wiersz, dobra metafora, ładny pomysł, udatna scena, jedna głęboka myśl skondensowana z pysznej skromności w niewielu wyrazach, to życie tego górala! Mikrokosmos duchowy jest dla nas makrokosmosem. Fuszerowanie makrokosmosem globu zostawmy - na razie - politykom. Gdy polityk pisze czy mówi, to łże, kręci, intryguje, gada głupstwa lub banalności, bo słowo nie jest niczym świętym. Ale dla nas - scripta manent! Dlatego wymagam od literata maximum subtelności i maximum skomplikowania. Literatura jest dramatem. A jej część, krytykę, nazwał Brzozowski dziedziną najwyższego obcowania duchowego..."
Teraz w wyjątkach zamieszczam część drugą mojej repliki - chodzi w niej już także o teorematy, a zwłaszcza o ściślejsze wyznaczenie granicy między wpływem a wpływem, który ma charakter plagiatu; plagiatów oczywistych, kryminalnych, oczywiście nie tykam, choć moi przeciwnicy radzi by zapędzić mnie na to najwygodniejsze dla nich stanowisko. Napastnik, potem oblężony, tak się bronię:
"Nieśmiertelnie się zblamowałem, albowiem oto P. Stern, zwycięzca, tak mnie kwalifikuje: "Każdy z takich przełomów ma swoje podłoże ogólnoeuropejskie i... swoich Irzykowskich". Zaiste p. Sternowi przedstawia się to jak w podręczniku literatury dla gimnazjów: tutaj jest Mickiewicz - p. Stern, a tam Osiński - Irzykowski. Ale ja położę akcent na tym słówku "swoich" - to w przyszłości może będzie jeszcze niemiła niespodzianka dla p. Sterna.
Następnie pisze p. Stern: "Wszyscy ci Irzykowscy nie wierzyli w 'prądy' i w 'ducha czasu', w którego ja bardzo wierzę..."
Tak mówi pionier nowej szkoły? Pionier wierzy w "ducha czasu", który skądsiś, może z puszki Pandory, nawiewa na niego Murzynami? Pionier powinien robić ducha czasu, a nie wierzyć w niego!! Nie czekać, żali św. Duch Czasu na niego się zleje. "Duch Czasu" - to już kategoria statyczna, dobra dla historyka literatury, który bada przebyte zygzaki, lecz nie dla twórcy!"
Wpierw streszczam rzeczowe argumenty mego przeciwnika w dwóch punktach i tak je odpieram:
"Co do 1) (że Murzyn nie jest "pomysłem zorganizowanym"). Wcale się nie krępuję definicją Hebblowską i jeżeli ona nie wystarcza, to dodam: nawet jeden wyraz, będący na pozór res nullius, gdy za często bywa powtarzany, zwiastuje plagiat, zwany raczej modą (co gorsze?). I tak np. jakiś czas w literaturze polskiej grasowało słowo "dostojny", słowo przecież i dawniej znane i zawarte w słowniku, a jednak był to plagiat z Nietzschego, gdyż on dopiero nadał słowu "vornehm" specjalne znaczenie. - Aż do opętania grasują dziś w krytyce zarzuty mózgowości, papierowości i kinowości (bo i w krytyce są plagiaty i mody), a przecież pojęcia: mózg, papier i kino są niby każdemu dostępne. - Wiry plagiatowe niekoniecznie mają jasny rodowód, czasem powstają samorzutnie tu i tam - obowiązkiem wyższej krytyki jest zdać sobie sprawę z tego zjawiska społecznego za każdym razem i sygnalizować. Gdy zaś traktujemy to z szacunkiem jako "prądy", jesteśmy paseistami.
Pomyłkę p. Sterna upatruję w tym: zapewne sądzi on, iż jeden wyraz (Murzyn) jest już jednostką atomistyczną, nie podlegającą w ogóle możliwości plagiatu (zorganizowania). Ale faktem jest, że i wyraz, a nawet przecinek może być pomysłem. W pomyśle nie chodzi o jego podkład widzialny.
2) Drugi argument p. Sterna ("Murzyn jest elfem współczesności") właściwie wyklucza pierwszy. Zestawione razem wyglądają one tak: 1) to nie jest kradzież; 2) jeżeli zaś jest kradzież, to uświęcona.
Otóż to "uświęcenie" jest właśnie modą, a czym jest moda? Moda jest zbiorowym plagiatem, przy którym nie ma poszkodowanego. Rozgrzesza ona pod względem moralnym, lecz nie duchowym. Modnisie są nawet potrzebni społecznie, ale to nie są pionierzy. Proces "uświęcania" kończy się wreszcie "uświęceniem", zobojętnieniem. Mija czas, mija moda. Toteż odległość w czasie stanowi bardzo wiele - choć nie wszystko! - o tym, czy mamy do czynienia z plagiatem i modą. Rzecz ma się tu nieco podobnie jak z patentem, który po pewnym okresie wygasa. Wynalazek - intuicjoniści przyczepią się do tego wyrazu! - wrasta w życie kulturalne, łączy się z innymi dobrymi wynalazkami, przez to traci uboczne walory niezwykłości, sławy, staje się czymś obiektywnym, wychodzi zupełnie na zewnątrz, szarzeje, idzie nawet w zapomnienie lub wypacza się, i trzeba siły czy nowego impulsu, aby mu przywrócić blask i sens pierwotny, aby zdebanalizować to, co się już zbanalizowało.
A więc np. Whitman mógł za życia mieć plagiatorów i być modnym. Ale jeśli kto naśladował go w latach osiemdziesiątych (pierwsza fala) lub dziś, a czynił to lub czyni z pierwszej ręki, nie jest plagiatorem. Za to jest plagiatem czy modą jeszcze i dziś, jeśli się tego samego Whitmana naśladuje pośrednio, więc dopiero za przykładem innego naśladowcy współczesnego. W pewnych okolicznościach wyszukanie sobie wzoru do naśladownictwa, nawet dobre cytaty mogą być najoryginalniejszym czynem literackim. Wybieranie dobrych ziarn, zagubionych w teraźniejszości i przeszłości, nie jest plagiatem, lecz kolosalną zasługą, świadczy o kongenialności.
Więc rzecz nie ma się tak, jak sobie to wyobraża p. Stern, że za czasów romantyzmu nie było plagiatu. Hoffmann czerpał z współczesnego Chamissa, Mickiewicz i Słowacki z Byrona - oczywiście wchodzi tu już w grę formułka p. Borowego, mówiąca o wykupnie plagiatu. Ale w owych czasach pojęcie plagiatu było jeszcze w ogóle nie wyrobione, twórczość zbliżała się jeszcze do tego komunizmu duchowego, który p. Miller wyobraża sobie jako ideał i który byłby także bardzo wygodnym dla p. Sterna i sternistów. Na razie przemysł twórczości artystycznej załatwia jego patron, Pan Bóg, jeszcze metodą chałupniczą, jednostkową. Gdyby wierzyć p. Sternowi, toby plagiatów w ogóle nie było z wyjątkiem jaskrawych plagiatów kryminalnych. Wyrobienie i zaostrzenie pojęcia plagiatu uważam za zdobycz kulturalną - to też jest paseizmem, jeżeli się tej zdobyczy nie czuje, nie podtrzymuje. Jest to paseizmem zwłaszcza w dzisiejszej Polsce, w której wartość oryginalności trzeba stawiać bardzo wysoko, bez obawy o przesadę.
Kazuistyka plagiatu jest bardzo rozgałęziona i tematu tego bynajmniej nie wyczerpano. Można np. jeszcze dziś plagiować Sofoklesa, Szekspira, Wyspiańskiego, gdy środowisko literackie nie jest dość oczytane - mogą to być nawet plagiaty sprytne. - Albo np. co znaczy, że temat czy przedmiot literacki się "uświęca"? P. Stern mówi "o usankcjonowaniu pewnych wartości par excellence poetyckich, po prostu (!?) bardziej wzruszających wyobraźnię mocą swej oryginalności (a więc epatujących! moje nawiasy), które, jako takie, bardziej się nadają do artystycznego ujęcia". Pyszne jest to "po prostu"! A więc p. Stern nie wyobraża sobie, żeby ktokolwiek mógł wymyślić coś oryginalnego, dać początek epoce, jest tylko jakiś bezimienny "prąd czasu", który pewne przedmioty stempluje jako będące en vogue: wczoraj elfy, dziś Murzynów. A przecież elfy, Ondyny, Goplany (Titania) musiały niegdyś zostać wymyślonymi; korsarza i Murzyna musiał ktoś po raz pierwszy ujrzeć jako "wartość poetycką", bo przedtem on taką wartością nie był, tak samo jak życie codzienne, "prozaiczne", nie było "wartością poetycką" przed realizmem. Suma wysiłków zbiorowych nie wyklucza tego, że każdy wysiłek był - właśnie wysiłkiem. - I dalej wyobraża sobie p. Stern, że owe "kanonizowane typy czy przenośnie zostają oddane do użytku ogólnego dopóty, dopóki nie zostanie wyczerpana z nich cała masa ich możliwości". Tak mówi pionier? Tak wyobraża sobie przebieg nowej epoki literackiej? Ktoś coś wymyślił, a inni na tym pasożytują? Oto mimowolne jego wyznanie.
Główna różnica między mną a p. Sternem polega na tym: on uważa dopiero za ramy do zasług to, co ja uważam już za zasługę. Nie zataję tu pewnej okoliczności, która jest korzystną dla p. Sterna. Oto gdy chodzi o powstawanie szkół, kierunków, sposobów artystycznych (a nie dzieł i pomysłów konkretnych), otwarte jest pole także dla twórczości kombinacyjnej, formalnej. [1] (Dotychczas zastanawiali się nad tym tylko muzycy). Np. swego czasu chciałem pisać nowele w formie scenariusza filmowego, tymczasem zrobił to już Jules Romains - gdybym je teraz pisał, wyglądałoby to słusznie na plagiat, wykupno musiałoby być potężne. Sam pomysł formalny był dość bliski, poniekąd mechaniczny (ramowy) - ale moim zdaniem i on powinien być uszanowany jako pomysł. Oczywiście czas i tu odgrywa rolę. Gdy taka forma przez, częste plagiatowanie jej spospolituje się, jak forma dramatu, sonetu itd., wtenczas skrupuły odpadną.
W podejrzeniach o plagiat między autorami współczesnymi jestem zwolennikiem ścisłego śledztwa, z aparatem świadków, listów, pamiętników, z rachunkiem prawdopodobieństwa itd. Lub czy może kto zna inny sposób? Gdy Żuławskiemu zarzucano plagiat. z Wellsa (Morloki - narodek księżycowy), obronił się tym, że Wellsa Podróży w czasie nie czytał [2]. Zwykle wierzę autorom w takich wypadkach - wychodzą też wtedy na jaw ciekawe kombinacje twórcze. Ostateczną instancją może tu być tylko własne sumienie autora.
Lecz są także inne plagiaty, przy których nie ma poszkodowanego, i o te właśnie tutaj najbardziej mi chodzi. Wiadomo, że bez skojarzeń z twórczością poprzedników żadna twórczość nowa obejść się nie może - pogłos jest podstawą wrażeń estetycznych. Więc jeżeli mówię o plagiacie, mam na myśli specyficznie jadowity procent niemoralności duchowej, zawarty w pewnych wpływach, zależnościach, nawiązaniach. Problemat plagiatu jest problematem rangi i kultury autora jednego lub nawet całych kierunków i okresów piśmiennictwa. Jakie są - między innymi - poznaki tak pojętego plagiatu?
1) Gdy się korzysta z pomysłu, nie znanego tej publiczności, dla blichtru - zamilczając lub nie dość szczerze podkreślając: my się wzorujemy, myśmy tego nie wymyślili itp. To trudno robić w dopisku do utworów, ale gdy się ma do dyspozycji własne czasopisma, to już jakoś można. Czy tak się dzieje? Czy się kwituje? Nasi moderniści przyznają się wprawdzie, że są formistami, futurystami, ekspresjonistami itd., lecz zamiast czynić to w tonie: "niestety, na razie tak, nie możemy inaczej, lecz nad tym ubolewany" - oni się tym pysznią, oni z tego musu kulturalnego robią specjalną cnotę i swoje naśladownictwo noszą na bakier jako oryginalność.
2) Gdy się mówi, że plagiat nic nie szkodzi, lub gdy kto różnymi manipulacjami filologicznymi stara się plagiat tak przedstawić, ażeby zeń wypruć to wszystko, co jest w nim "organiczne".
3) Gdy się wprawdzie ma dobrą wolę i sumienie czyste, i nie popełnia się plagiatów subiektywnych, ale - obiektywnie, w oczach widza świadomego rzeczy - wywala się otwarte drzwi. Jest to kompromitujący brak kontroli nad własną twórczością, świadczy on o niższości umysłu. Gdy pod l) i 2) mieliśmy do czynienia z bezwstydnym trawieniem publicznym, tutaj mamy trawienie naiwne. Ale opinia publiczna bardzo często kwituje takie wywalanie otwartych drzwi jako odkrycie.
4) Jeden z moich znajomych za główną poznakę plagiatu uważa to, że dzięki plagiatowi jednemu łatwo przychodzi to, do czego drugi potrzebował pracy i natchnienia, że staje się owym kolibrem, który wyleciał ponad orła. A więc np. "wykupno plagiatu" może się dokonać nie tylko przez połączenie elementu wziętego z nowymi elementami własnymi, lecz także przez wżycie się w ów element wzięty, uczynienie go swoim, niejako przez zorganizowanie go na nowo. Jest sporo takich sławnych przykładów w literaturze. Dlatego rozumiem jeszcze takie usprawiedliwienie motywu murzyńskiego, jeżeli p. Jasieński zapewnia, że oto tak się przejęliśmy kulturą murzyńską, że musimy śpiewać o tych pomocnikach Koalicji. Ale p. Stern po prostu oświadcza: Murzyni są kanonizowani, Murzyni są w modzie, więc o nich piszemy! Ba, gromadzi nawet dowody na to, że Murzyni są w modzie! Ale też tylko obce wzory są paszportem tych "czarnych dryblasów" w Polsce - nie spolszczono ich, nie zeszterniono, nie zesłonimiono, nie wywatowano. Po cóż zaś pisać po polsku dla - Francuzów czy Anglików?
Przykład mój mógł być lepiej lub gorzej dobrany. Idzie mi o całą atmosferę. O to, że nie Majakowski naśladuje p. Sterna, lecz odwrotnie. O to, że gdyby jaki Rosjanin, obeznany z współczesną twórczością swego narodu, przyjechał do Polski i zechciał rozczytać się w utworach tutejszych, mógłby naszą Najmłodszą Polskę skompromitować przed światem [3].
Wiem i wiedziałem, że choć w pierwszej instancji mogę się zasłonić formalnościami - wypowiadałem tylko podejrzenia - w drugiej instancji nie mam racji: za szybko zgeneralizowałem zarzut, obraziłem całą Najmłodszą Polskę, popełniając czyn niepatriotyczny. Lecz w trzeciej, ostatniej instancji mam przecież rację, to czuję ja i to czujecie Wy. Nie przyznacie się - na to nie liczyłem, tego nie chciałem. Tylko część walki między nami, walki o oryginalność polską, może się rozegrać na łamach pism gościnnych, ujęta w dialektykę, ale o wiele ważniejsza część rozegra się niejawnie, w polskim sumieniu literackim, na dłuższej przestrzeni czasu. A co do przebiegu tej walki jestem dosyć spokojny".
Uzupełnienia późniejsze
Od czasu moich artykułów o plagiacie zdarzyły się w Polsce dwa (wykryte) grube plagiaty, które zostały potępione (prawie jednomyślnie) i zaprzątnęły uwagę literatów ponad istotną potrzebę. Albowiem tego rodzaju wypadki są rzadkie, jasne, wymagają policji i sądu, a nie objaśnień literackich. O wiele ważniejsze są plagiaty z wdeptanego ziarna, plagiaty zamaskowane, z zatartymi śladami - świadome i nieświadome. Np. gdy kolega koledze weźmie jakąś myśl lub jakiś pomysł, rzucony w rozmowie, wyczytany w kąciku jego dzieła, i sam albo go wyprzedzi, albo ów pomysł czy myśl wyeksploatuje szerzej, uwiesi u wielkiego dzwonu, zyskując poklask i dochody, i za to nie powie koledze nawet: pocałuj mnie... ba, przy sposobności jeszcze go kopnie. Żeby się chociaż czuł winnym, ale ponieważ takich zapłodnień podświadomie, acz celowo się zapomina [4], okradziony nie ma nawet tej satysfakcji. Nic nie może zatruć stosunków literackich bardziej niż takie fakty, a zdarza się ich zapewne więcej, niż ich dochodzi do wiadomości kół liczniejszych, ponieważ poszkodowany boi i wstydzi się upomnieć o swoją krzywdę - z góry wie, że złodziej się wyprze, oburzy, wykaże inny rodowód pomysłu, a nawet będzie wolał przyznać się do plagiatu popełnionego na kim innym, zmarłym lub dalekim, byle nie na tym, który się o swoje upomina.
Nawet taki zacięty uniwersalista jak J. N. Miller, który swego czasu żądał od poetów zbiorowej, bezimiennej twórczości, takiej, jaka była za czasów Homera, nieco później sam bliski był wytoczenia komuś sprawy o plagiat. A przecież plagiat spełnia dziś tę rolę, którą miała owa dawna twórczość zbiorowa. - Niedawno pp. Słonimski ("Wiadomości Literackie") i Wat ("Miesięcznik Literacki") posprzeczali się z sobą o to, kto pierwszy z nich podał myśl, że opisy wojenne, służące rzekomo pacyfizmowi jak u Remarque'a, mogą jednak zachęcać do wojny. Myśl to była prawdziwa, zorganizowana - nowy fałd, i rzeczywiście godna sporu - jakkolwiek człowiek znający już dawniej problematologię literacką wie, że nie jest ona nowa, bo swego czasu z powodu Nany Zoli rozpatrywano np. inną analogiczną kwestię, mianowicie czy opisy obyczajów tam zawarte są jednak pornografią mimo swej pozornej tendencji moralizatorskiej. - W Peipera książce Tędy (zbiór artykułów) znajduję kilka podejrzeń i aluzyj, że są tacy, którzy z jego myśli rzuconych w rozmowach korzystają bez pozwolenia. A jednak ten sam Peiper jako oficjalny orędownik najmłodszej literatury oburzał się na mnie, że tej literaturze zarzuciłem "plagiatowy charakter"...
A więc drażliwość wobec plagiatów istnieje i jest słuszna. Jeżeli zaś nie wybucha częściej, to oprócz przyczyn już podanych także dlatego, że wobec słabego rozmachu twórczości oryginalnej w Polsce nie ma tak bardzo co kraść i wszyscy mniej więcej pasożytujemy na bodźcach znajdowanych w twórczości zagranicznej...
I tu przechodzę jeszcze raz do kwestii tych plagiatów, które są już właśnie objawami mody. Skądże ten ostry wyraz "plagiat", skoro idzie o rzecz tak niewinną jak moda? Stąd, że chociaż poszkodowanego nie ma, jednak od strony subiektywnej ta pożyczka, ten wpływ przedstawia się jako przywłaszczenie sobie myśli obcej, jako ominięcie właściwej drogi twórczej. Ze względów pedagogicznych ktoś musiał raz nazwać ten proceder po imieniu, aby obudzić drzemiące w Polsce sumienie oryginalności. Mody, prądy nie są czymś tak niewinnym, jak to się przedstawia w historiach literatury. Może podkreślanie tego momentu, w którym one są plagiatem, nie należy do historyka literatury - ale należy do jej krytyka, do jej etyka...
Plagiaty, w znaczeniu tu przeze mnie użytym: jako niezbędny subiektywnie moment "mody" czy "prądu", dałyby się łatwiej wybaczyć, gdyby można było wykazać, że owe prądy i mody są "nadbudowami" w sensie marksowskim, które w pewnych warunkach historycznych, czy ściślej: społeczno-gospodarczych, wszędzie się samorzutnie wyłaniają, i to wszędzie w podobnej formie. Tego jednak wcale wykazać się nie da; można co najwięcej snuć zręczne kombinacje na temat zależności, lub jeszcze mniej: związku, między tymi warunkami a literaturą, i to snuć je zawsze post factum, ale węzła przyczynowego się nie wykryje. Natomiast idealistyczne pojmowanie dziejów (literatury) potrafi układać swoje łańcuchy przyczynowe o wiele łatwiej i bardziej przekonywająco, zwłaszcza w szczegółach. Więc po prostu tak: poeta A stworzył pewną myśl, pomysł, sytuację, chwyt, słowo; poeta B wziął od niego tę myśl i na tej podstawie stworzył nową - lub nie stworzył, zamiast wykupić plagiat, zamaskował go tylko itd. Oczywiście działo się to wszystko z powodu pewnych potrzeb ducha, w których skład wchodzi wszystko, więc także i potrzeby gospodarczo-społeczne. Jednak nie będę się tu o tych dwóch koncepcjach rozpisywał, dość że dla praktyki literackiej codziennej pojęcie plagiatu musi pozostać obowiązujące. Nawet gdyby materializm dziejowy był aparatem naprawdę zdolnym rozjaśnić kauzalistykę twórczości literackiej, postulat oryginalności pozostaje w mocy. "Warunek", "podłoże", "prąd" same przez się nic nie wytworzą; "duch dziejów" zapytywany milczy; trzeba wymyślać samemu, i to nie w sensie odgadywania ducha dziejów i dogadzania mu, lecz - trzeba niejako samemu być na swoim odcinku duchem dziejów, całkiem zarozumiale i przymusowo.
W duchu futurystycznym jest nawet pewne, że tak powiem, mechaniczne rozhuśtanie oryginalności, czyli eksperymentatorstwo.
* * *
Przy dzisiejszym rozwydrzeniu marksoidalym (modny wyraz: odbicie, odzwierciadlenie) mógłby się znaleźć ktoś, co by upominanie się o szacunek dla cudzej własności literackiej nazwał "odbiciem" burżuazyjnego prawa własności indywidualnej "na płaszczyźnie" literatury. A jednak i w Sowietach wychodzą jeszcze dzieła pod nazwiskiem swych autorów. Millerowski ideał twórczości bezimiennej ziszczała u nas jakiś czas krakowska "Gazeta Literacka", bałamucąc niezmiernie swych czytelników, którzy czytając wciąż artykuły nie podpisane, tracili ciągłość wątków myśli.
* * *
Kradną czasem i literaci, którzy są sami sprytni i pomysłowi - kradną, bo są wrażliwi i poznają się na wartości przedmiotu, który ich wabi. Niesprytni kradną tylko modę, bo muszą mieć cudzą gwarancję.
Kradzież literacką popełniają młodzi zdolni ludzie czasem jako pożyczkę, jako zaliczkę na konto własnego bogactwa. Gorączkowa atmosfera życia literackiego w wielkim mieście wymaga od nich sukcesów natychmiastowych, nie daje im czasu pomyśleć, rozwinąć się; wtedy pomagają sobie plagiacikiem - zresztą w najlepszej wierze, że go spłacą późniejszą własną twórczością.
PRAWO REPRODUKCJI. - ZRYWANIE WĄTKÓW. - ADAMICI
Nieco inaczej ma się rzecz z prawem reprodukcji. W przemyśle reprodukcją nazywa się uzupełnianie zużytych maszyn, zapasów itd., poza normalną produkcją i jej nadwyżkami. Kultura techniczna wymaga, żeby nie zaginęła pamięć i wiedza o instrumentach i maszynach poprzedzających nowy stopień rozwoju techniki; stąd konieczność odpowiedniej nauki. W kulturze literackiej ważne jest, by zdobycze poezji i krytyki nie zatracały się, lecz sumowały, żeby każde pokolenie nasiąkało nimi i przekazywało następnemu pokoleniu; na tych zdobyczach, już to sprzeciwiając się im, już to rozwijając je dalej, mają budować następcy. Otóż jeżeli np. przez dłuższy czas mieliśmy naśladowców Żeromskiego i Wyspiańskiego, to chociaż ich dzieła subiektywnie były plagiatami, koniecznymi dla tych, którzy je robili, jednak ze stanowiska historycznoliterackiego były równocześnie reprodukcją. Ostatecznie wzory są na to, aby się nimi przejmować, nawet aby je jakiś czas naśladować, wypróbowywać, rozwijać. Każda literatura zawiera takie nawarstwienia. Każda polska powieść współczesna zawiera w sobie jako przetrawione czy przezwyciężone wpływy Kraszewskiego, Orzeszkowej, Prusa, Sienkiewicza, a może już np. i K. Bandrowskiego lub Nałkowskiej. Nie licząc setek bezimiennych poprzedników, bo przecież każde słowo języka ojczystego też jest produktem poezji.
Nawet można powiedzieć, że siłą reprodukcji mierzy się wartość czy natężenie literatury narodowej. Otóż polska literatura ma to do siebie, że za dużo karmi się plagiatami, za mało wpływami; raz po raz zrywają się wątki już nawiązane, nie wyżywając się dostatecznie. Bodaj tylko romantyzm i pozytywizm (realizm) zadomowiły się w niej na czas dłuższy. Tzw. nić tradycji narodowej to nie żadna piła patriotyczna, to nie wywąchiwanie jakichś postulatów mistycznych (tzw. docieranie do głębin duszy narodowej), lecz po prostu ciągłość własnej myśli, rozrastającej się. Gdy się ta myśl raz przerwie, najczęściej nie warto już odnawiać jej, trzeba skakać i gonić, bo świat już poszedł dalej.
Co do takich różnych wątków, które by w literaturze naszej mogły się stać tradycją, to jedno z dwojga: albo krytyka nie spełniała swego zadania i zaniedbywała te wątki reklamować, albo spełniała je aż nadto dobrze, to znaczy zaniedbywała rodzime wątki rozmyślnie, znajdując za granicą wątki o wiele cenniejsze.
Jak przykro odczuwają zrywanie się takich wątków ci, którzy je rozpoczęli, świadczy przykład p. Anatola Sterna, który w "Wiadomościach Literackich" w r. 1926 artykułem Czyżby śmierć poezji? pierwszy pisał o poezji proletariackiej. Atoli dyskusja na dobre zaczęła się dopiero w roku 1928 i w numerze z 29 lipca tego roku p. Stern o wywodach jednego z dyskutantów musi powiedzieć, że odkrywają drugi raz Ameryki, że zaczynają od Adama, i tych, którzy w ten sposób wjeżdżają. nazywa - adamitami.
Pojmuję, że to może irytować, bo i mnie irytuje. Wystarczy pójść na jakikolwiek odczyt dyskusyjny, aby tego doświadczyć, że gdy dyskusja już skupi się około dwóch stanowisk przeciwnych, a świadomych rzeczy, nagle wyrywa się jakiś ten trzeci i jak gdyby nigdy nic zaczyna od Adama i Ewy.
Brak szacunku dla myśli przeżytej, przepracowanej, skomplikowanej. A wskutek tego - naiwne plagiatorstwo.
* * *
Zadanie dla Akademii Literatury jest:
nie żeby wydać brakujące u Adalberga polskie przysłowia pornograficzne (czego chce Boy-Żeleński),
lecz: żeby po palcach dawać plagiatorom, nie pozwalać na importy z zagranicy bez zbadania jakości towaru, rozjaśniać nowe rzekomo zagadnienia, wykrywając w nich tylko nową odmianę zagadnień dawnych - po prostu robić trudności, aby nie wywalano otwartych drzwi. Pilnować ciągłości zagadnień i dyskusji literackiej.
* * *
Kto są ci ludzie z drzwiami na plecach?
To są pisarze polscy, którzy pasożytują na kwestiach już dawno załatwionych, rozbabrują je, eksploatują, udają bohaterski wysiłek.
Nie tylko wywalili otwarte drzwi, ale nadto przemalowują je i zaopatrzywszy w nowy napis, urządzają za nimi swój kramik.
W każdej kulturze umysłowej krąży dużo sposobności do truizmów. Mógłbym zrobić spis tego, co w zakresie teorii krytyki lub myśli w ogóle może być na nowo w Polsce odkryte i może przysporzyć laurów odkrywcy. Są to różne prądy, które ja w swych badaniach przyjmuję już za znane i gotowe, ale niestety one u nas nie są znane i doznane, przezwyciężone, czekają na ponownych odkrywców. Więc jakże ja mogę zapuścić korzenie?
O SZACUNEK DLA PIERWSZEJ RĘKI
Patronami plagiatów robi się u nas Moliera, Szekspira, Fredrę. Zawsze te wzory historycznoliterackie z przeszłości, nawet u futurystów! Żyjący w przeszłości Boy-Żeleński, dla którego owe wzory są murowane, ukuł pogardliwy wyraz: wpływologia, wzmacniając tym sposobem pozycję plagiatofilów narodowych. Ale później musiał się sam przekonać, że na Zachodzie tymczasem wysubtelniło się pojęcie plagiatu. Mianowicie na kongresie teatralnym w Paryżu pojawiło się żądanie reżyserów, aby pomysły reżyserskie doznawały ochrony prawa autorskiego. W felietonie Konik polny - mrówką... (cykl Pijane dziecko we mgle) Boy z wielkim i oburzonym zapałem zwalcza ten projekt, dowodząc, że byłby on źródłem wiecznego pieniactwa. Przytacza oczywiście tylko głosy przeciw projektowi, musi jednak przynajmniej tyle zaznaczyć, że żądanie samo "w zasadzie", "w abstrakcji" jest słuszne i że "zapał (zbytni) w reglamentacji praw ducha jest w nastroju epoki".
W Paryżu chodziło reżyserom o odszkodowanie pieniężne za plagiaty popełnione na ich pomysłach. Wysunęli takie żądanie zapewne tylko dla zaostrzenia swej tezy, dla podkreślenia, że także pomysły złączone z cudzym utworem mogą być samodzielną własnością duchową, podobnie jak muzyka dorobiona do cudzego tekstu.
Natomiast w powyższych moich roztrząsaniach nie chodziło wcale o krzywdę materialną plagiatowanych, tylko o ich prawa moralne, a głównie - o szacunek dla myśli oryginalnej, dla "pierwszej ręki".
______________________
1 P.p. To samo tyczy się także surowych tematów. Takich fal chwilowych (koniunktur) pojawia się w literaturze mnóstwo. Kilka lat temu np. z powodu wspólnej książki o zwierzętach, wydanej przez Nałkowską i Wielopolską, posypały się nowele ze świata zwierzęcego. Największą falę wytworzył Grabiński dając wzór nowel niesamowitych, zwłaszcza kolejowych. Naliczyłem około 7 i przesłałem autorowi. - A run na powieści wojenne, na powieści biograficzne, a powódź reportaży... Zresztą zobacz uwagi w Programofobii o wartości literackiej samych pomysłów i tematów
2 Przypisek późniejszy. Niedawno bronił się w ten sam sposób F. Goetel jako autor powieści Z dnia na dzień, której motyw ramowy przypomina Fałszerzy A. Gide'a. Z własnej praktyki znam dwa takie przypadki. - Wierzę też, iż pewne tematy (fabuły), jako wynik szczególnych zainteresowań człowieka, zostały wymyślone po kilka, a nawet po kilkanaście razy na nowo. Np. taki temat, że artysta (poeta czy malarz) nieznany udaje, że umarł czy że popełnił samobójstwo, a wtedy dopiero zdobywa sławę u krytyki i publiczności - po czym wraca i robi sąd. Zemsta nad krytyką jest marzeniem wielu autorów.
3 P.p. W "Wiadomościach Literackich" nr 510 (ankieta o Sowietach) pisze Michał Choromański między innymi: "...boję się powiedzieć, iż podejrzewam naszą literaturę o nieistnienie... Mówię o faktach niezmiernie smutnych. Gdy przypominam sobie, jak w 1928 tłumaczyłem współczesnych poetów polskich na język rosyjski, mam przykre uczucie, że mnie nabrano i że po prostu tłumaczyłem z powrotem Siewierianina, Achmatową, Sołoguba, Majakowskiego, Jesienina. ...pracując nad (tą) analogią - aby przynajmniej czymś odróżnić polskich poetów od rosyjskich - musiałem świadomie używać polonizmów. One tylko mogły przekonać czytelnika rosyjskiego, że czyta poetów obcych. Oczywiście, nie mówię tu o wszystkich poetach i o wszystkich wierszach, jednakże o ich większości".
4 P.p. Mechanizm zapominania w takich wypadkach opisany jest w broszurze Freuda O psychopatologii życia codziennego. Zapomina się to, co mogłoby obciążyć duszę przykrością lub obowiązkiem. Toteż wdzięczność intelektualna jest tu zjawiskiem rzadkim i wymaga specjalnej tresury pamięci i honoru.