Sala wielka i chłodna. Okna lśnią wysoko
śmigłe, wązkie, ostremi sklepione łukami, —
szyby w ołów oprawne. Jasne słońca oko,
błądząc długo pomiędzy winem i bluszczami,
padło wreszcie do środka. Złote, drżące płaty
rzuca w koło niepewne; cofnąć by się chciało,
wrócić znowu pomiędzy drzewa, zieleń, kwiaty, —
bo tak strasznie tu wewnątrz, że słońce zadrżało.
Wszędzie stoły i trupy. Zimne, nagie ciała,
usta strasznie rozwarte i rozwarte oczy:
słońce piersi dotyka — pierś twarda jak skała,
pojrzy w oko — i krzepnie jak w lodu przeźroczy,
włosa szuka — lecz w czaszce gładko wygolonej
siebie tylko zoczyło, — zlękło się zwierciadła,
więc coprędzej w obłoków skryło się zasłony
i posępność znów większa w chłodną salę wpadła.
Ale trupy nie same. Pośród ciał i kości
mnóstwo młodych, żyjących, gdyby kruków stada,
zwłoki zewsząd otacza. Bez cienia litości
zgraja noże błyszczące w nagie ciała wkłada,
dziewic łona otwiera, starcom czaszki łupie, —
serca, mózgi bezczelnie na zewnątrz dobywa.
Uczuć, myśli siedliska dziś w bezładnej kupie
gnijąc leżą na ziemi i pył je okrywa.
Ciała w grobach złożone, spokojne i blade,
urok śmierci otacza; pełne majestatu
zakrywają przed widzem śmiertelną szkaradę, —
budząc cześć i zadumę, wierzyć każą światu,
że za grobem jest jakaś tajemna kraina;
te zaś w prochu zhańbione i ciała i kości
przestrach tylko wzbudzają i człowiek wspomina
mimowoli o czarnej i wiecznej nicości...
Pocóż lotem bić w gwiazdy, na co życia wiry,
na co piękność i szczęście i rozum i sława,
i co z pieśni, co z dźwięku rozżalonej liry,
po co szaleć i cierpieć, na co praca krwawa,
na co myśli, co ssają krew, gdyby wampiry:
jeśli końcem istnienia zgnilizna plugawa,
jeśli śmierć nas przemieni w marną garstkę błota,
jeśli wieczność — niestety — tylko bajka złota?