Oto są grzechy naszego żywota?
(Listopad 1886)
I.
Mówicie nieraz, a odcień zawodu
I chęć wyrzutu zdradza słów tych brzmienie:
— „O! my nie tacy byliśmy zamłodu,
Jak jest dzisiejsze młode pokolenie.
Dzisiejsza młodzież — toż to starców grono,
Co w wiośnie życia, w tej najlepszej chwili,
Kroczy ponuro z głową pochyloną,
I brak im tylko, by starcami byli
Zmarszczków na twarzy, na głowie siwizny
Kto w nich przygasił tę miłość Ojczyzny,
Co w naszych sercach płonęła tak jasno,
Żeśmy składali na jej ołtarz krwawy
Swobodę, mienie i istotę własną?
Kto w nich wyziębił ową żądzę sławy
I wiarę w przyszłość i tę pewność siebie,
Co nas w młodości parła na wyżyny,
By ścigać gwiazdy promienne na niebie
1 bohaterskie zdobywać wawrzyny,
Goniąc sny złote i wzniosłe mamidła?
Kto im zapału podciął lotne skrzydła,
Pozbawił szczytnych mrzonek, ideałów,
Junackich rzutów, porywów i szałów
1 nawet zwykłych młodym latom grzechów?
Kto w nich przytłumił dźwięki szczerych śmiechów,
Co z ust młodzieży z wesołym hałasem
Tryskają wkoło, jakby promień złoty?
Kto zdarł z nich pióra dziecinnej pustoty,
Szyderstwa gorycz wpoił w nich przed czasem,
Przed czasem wcisnął przesytu obrożę?...
Kto ich pogrążył w czarne zwątpień morze
1 zmroził lodem wszechobojętności,
Że w wiośnie życia, na wstępie młodości,
Stoją posępni jacyś, zimni, biali,
Bez krwi i ciepła, bez żądz i uniesień? —
Dzisiejsza młodzież—toż to chmurna jesień
Miast jasnej wiosny, którą myśmy znali,
To owoc dziwny, przed czasem przejrzały,
Którego wnętrze toczy rdza ukryta;
Kwiat, co nim z pączka wychylił się cały
I wszystkie barwy zgarnął, już przekwita.
Dzisiejsza młodzież, smutnym żartem losu,
Rozczarowanie zna wprzód niż złudzenia,
Nieufność w szczęście wprzód od doświadczenia,
A zniechęcenie wpierw, niżli pragnienia.
Ledwie się zdoła wydobyć z chaosu
Pierwotnych pojęć i dziecinnych wrażeń,
Wnet z płonącego życiowego stosu
Chwyta nie płomień jasnych dum i marzeń,
Lecz czarne głownie i szare popioły,
I kroczy chmurna, jakby starców rzesza,
Co z pustką w sercach, z spuszczonemi czoły
Za pogrzebowym orszakiem pośpiesza
I do cmentarnej bramy się przybliża,
Nie jak gromada młodych dzielna, chyża,
Która z miłością i nadzieją w sercu
Na ślubnym z życiem stanąć ma kobiercu! ” —
II
O! wy nie mówcie tak, bo słowa wasze
Bolesnem w sercach młodych dźwięczą echem,
Źe niepojęte dla was życie nasze,
Choć niepojmować nas jest dla was grzechem.
Czemu z was żaden w głąb naszego ducha
Nie wniknie, bicia serc tych nie posłucha,
Tych serc znękanych biednej Polskiej młodzi,
W które pocisków tyle zewsząd godzi,
A którym nawet brak kropli swobody,
Jaką z was każdy miał, kiedy był młody.
Wyście wzrastali, gdy słońce wolności
Chociaż już zaszło, lecz zorzą zachodnią
Rzucało jeszcze wielki snop światłości,
Co był pociechą, nadziei pochodnią.
I łatwiej było wierzyć wam zamłodu,
Że doczekacie się nowego wschodu.
A nas noc czarna schwyciła w swe pęta,
Noc czarna, głucha, bez światła żadnego,
Bez gwiazdy żadnej,— i w nas, niemowlęta,
Wpiła swe szpony do szpiku samego.
W kołysce jeszcze budził nas płacz matek,
Łoskot pożarów, kos i szabel brzęki
1 ojców straszny głos, co sił ostatek
Wydobywali, żeby stłumić jęki,
Gdy z wszystkiem swojem brali pożegnanie,
Na śmierć wychodząc, albo na wygnanie...
III.
Chcecie wy wiedzieć dzisiejszej młodzieży
Pierwsze wspomnienie, co w pamięci leży,
To pierwsze mgliste, dziecinne wspomnienie,
Co się w umyśle jak przez sen majaczy:
Izba kamienna, szara... to więzienie,
Wewnątrz cień jakiś miga... Co to znaczy?
To Ojciec! Pragnie rozwalić więzienie...
Patrzcie! jak bije w szalonej rozpaczy
Pięściami, głową, piersią o kamienie,
Uderza w ściany, chce, by pękły ściany,
Lecz ściany stoją, tylko głowa pęka...
Tam znowu postać jakiejś zapłakanej
Kobiety... łamie ręce, płacze, klęka,
To Matka! ona modli się do Boga,
Modli się głośno, lecz za tym łoskotem,
Ach! czy jej modlitw jęk dochodzi Boga!
To pierwsze nasze wspomnienie. A potem...
Potem zaległa wszystko ciemność sroga,
Ciemność i cisza, jak na dnie mogiły.
Ściany więzienia zwolna się zbliżyły,
Źe ledwie wewnątrz nich powietrza stało,
I jęły tłoczyć nasze młode ciało.
Dusiły gardło, by wydusić mowę,
Cisnęły dusze, by wycisnąć wiarę.
I tak kleszczami spięły naszą głowę,
Jakby z niej myśli chciały wziąć w ofiarę...
I w takiej celi wzrastać nam kazano,
Rozwijać umysł, co się ledwo budzi,
Być zdrowym, rześkim, wyglądać rumiano,
Uczyć się, mężnieć, wychodzić na ludzi
I myślą śmiałą, lecz wierno-poddaną
(O! bo inaczej myśl się darmo trudzi!)
Rozpuszczać wodze młodzieńczym zapałom
I palić świeczki szczęścia ideałom...
Powiedzcie sami, czy to wam się żalić,
Że się tym świeczkom jakoś nie chce palić...
IV
Л potem przyszła szkoła, piękne słowo
Szkoła! — O, szkołą była nam surową.
Kołem obsiedli nas, jak czarne kruki,
Ci fałszowanej adepci nauki,
Ci mistrze, którzy przybyli tu — poco?
By nas nauczyć czegoś? O! broń Boże!
By resztki światła dogasić przemocą,
By nas powalić na Prokrusta łoże
I gdzieś zatopić w zapomnienia fali
To, cośmy z mlekiem matczynem wyssali!
Jeszcze z nich każdy lisią zwrotkę nuci:
„O! wszak to dowód jest najwyższej łaski,
Źe ci młodzieńcy, tak rdzennie popsuci,
Co jednak w rządzie tyle troski niecą,
Z przybytków wiedzy mogą czerpać blaski!”
— Pod ciągłą groźbą, że za drzwi wylecą,
Jeśli ich czasem nie olśnią te blaski! —
O! niech te blaski wam wieczyście świecą,
Mistrze — nad szkołą waszą, tern straszydłem,
W którem nam, dzieciom, jak po słupie z mydłem,
Trzeba się drapać, opadać, podnosić,
Podchlebiać, kłamać, przekupywać, prosić...
A po tern wszystkiem, straciwszy lat tyle
I tyle pracy, dostać w wieku sile
Zwitek papierów z tuzinem pieczątek,
Świadczących o tern, że przez lat dziesiątek
Jego właściciel zrobił cud prawdziwy:
Bo najprzód szkoły zdołał skończyć żywy,
Przytem się uczył i dobrze prowadził,
To jest, że słówkiem najmniejszem nie zdradził
Ani swej myśli, ani swojej mowy,
Lecz połknął tylko stos wiedzy książkowej,
Którego mistrze nie znają połowy!...
Lecz cicho! cicho! to patent rządowy,
Co z dziecka męża robi dojrzałego,
Który stanowi dziś jedyną zbroję
Z jaką nam wstąpić można w życia boje,
Bo wszak już żadnej nie mamy, prócz niego.
Więc na słup dzieci! dalej suszcie głowy,
By choć ten oręż zdobyć papierowy!
V
I wy pytacie jeszcze z zadziwieniem,
Zkąd się spotyka u nas ze zwątpieniem
I z nieufnością, z przedwczesną niewiarą
W ludzi i w myśli i w czyny i rzeczy,
Jaka nawiedza tylko głowę starą,
Co się nurzała już w życiowej cieczy?
Zkąd? Ależ patrzcie! Co te szkolne żaki,
Te biedne, małe, niewinne chłopaki
Poczynać mają, by ciężko nie zbłądzić,
Jeśli nie — wątpić, nie wierzyć i sądzić,
Wobec kłamstw tylu, obłudy, potwarzy,
Które im codzień mistrze kładą w głowy?
Wobec przymusu obcej, wrogiej mowy,
Sprzeczności między myślami a słowy,
Że muszą ciągle stać na słów swych straży
1 że komedję straszną pokryjomu
Odgrywać muszą każdą dzienną chwilką?
Bo dla nich jednych w świecie — czarne w domu
Jest białe w szkole! Ach! i dla nich tylko,
Dla nich zdarzeniem dzikiem, niepojętem,
Rano przeklętem jest, co w wieczór świętem!
I wy nam jeszcze stawiacie pytanie,
Zkąd u młodzieży to rozczarowanie,
To zniechęcenie i ten brak zapału
Do wielkich czynów, idei wspaniałych?
Kiedy nas gwałtem, jeszcze dzieci małych,
Los zmusza ręką dotykać się kału,
Pacholęcemi spostrzegać oczyma,
Że już słuszności na tym świecie niema, —
Gdy ci, co mają dawać jej przykłady,
Sami najświętsze niweczą zasady. —
Gdyśmy od dziecka przykuci do pługa
Nie ocenionej sprawiedliwie pracy,
Próżnych, daremnych trudów, gdzie zasługa
Ani uznania niema ani płacy, —
I kiedy wiemy, że za szkolną bramą
Na życia scenie dzieje się to samo!
VI
To samo? Gdzie tam! stokroć gorzej jeszcze!...
Gdy się rozczepią wreszcie szkoły kleszcze
I na bój z życiem opuścim jej progi,
Jakież otwarte są przed nami drogi?
W szkole przynajmniej obowiązek, który
Na barki nasze dziecięce włożono,
Mogliśmy spełniać — łykać nauk wióry,
Uczyć się, gdy nam „uczcie się” mówiono.
Lecz później, później, gdy na scenę życia
Wystąpi młodzian z szkolnego ukrycia?
Gdy społeczeństwa zwrócą się nań oczy?
Gdy w nim do czynu rwie się duch ochoczy?
Gdy niecierpliwie liczy każdą chwilę,
Aby o własnej wreszcie stanąć sile,
By sobie imię zdobyć, stanowisko,
Żeby na święte Ojczyzny ognisko
Dorzucić także swoją wiązkę drzewa?
Kiedy mu w sercu, w głowie gra i śpiewa
Ta wiecznie świeża, wielka pieśń młodości,
Ta pieśń potężna, wzniosła, czasem dzika,
Co po wsze czasy aż do szpiku kości
Każdą pierś młodą choć chwilę przenika, —
Ta pieśń wspaniała o szczęściu ludzkości,
O bractwie ludów, wolności, miłości?...
Ach! czy wy wiecie, co się w sercu dzieje,
Gdy młodzian, wszedłszy na życia koleje,
Spostrzega nagle, że jego nadzieje
O przyszłych czynach i o przyszłych losach,
Jeśli się spełnią — to chyba w niebiosach?
Że tu nie wolno nawet szczęścia zażyć,
Skromnego szczęścia, żeby o nich marzyć?
Bo tu on zawsze jest rdzennie popsuty,
Bo tu on zawsze jest owoc zatruty,
Z wszystkich najświętszych praw ludzkich wyzuty,
Przed nim zaparte wielkich czynów zdroje,
Zamknięte pracy powszedniej podwoje
I nawet lichych trudów marne znoje!...
Chyba, że zechce w stepy iść lub puszcze,
Iść, gdzie skazańców dzikie wyją tłuszcze,
Gdzie mróz i pustka krew mu lodem ścina,
Gdzie się o wszystkiem swojem zapomina,
Gdzie trzeba szukać nowych, obcych bogów,
Żyć i pracować wśród wrogów, dla wrogów,
Gdzie go tak wyżre rdza, sczerni zgnilizna,
Że go już matka rodzona nie przyzna!
VII
A jeśli, jeśli na ojczystej ziemi
Do jakiej taczki przykuć się pozwolą,
Że pozostanie nadal między swemi
I swoją dolę złączy z kraju dolą.
Ach! czy wy wiecie, czem jest taka taczka?
Wiecie! wy także ciągnąć ją musicie.
Tych z was, dla których los zostawił życie,
Nie rozpędziła po świecie tułaczka,
Także do strasznej taczki tej przykuto,
Lecz dla was ona jest jakby pokutą
Za jedną chwilę nadziei szalonej,
Za jedną chwilę szalonej rozkoszy,
Gdyście się nagle, jak tur powalony,
Co psiarni zgraję niespodzianie płoszy,
Zerwali z ziemi i gwałtownym ruchem
Wstrząsnęli więzów żelaznym łańcuchem
I zawołali głośno: „precz z niewolą!”
Po takiej chwili nieszczęścia mniej bolą...
Lecz my tej gorzkiej pociechy nie znamy,
Bo czyż my za co pokutować mamy?
Nie! my jedynie mocą urodzenia
Pierworodnego grzechu, bez wspomnienia
Żadnego, żadnej przewiny lub skruchy,
Musim na zimno, spokojnie w łańcuchy
Iść niewolniczej pracy — i odrazu
Pod strasznem jarzmem pełznąć nakształt płazu,
Co gdzieś wśród mroków wiecznej nocy kroczy,
Ściskany ziemią, która zewsząd tłoczy.
VIII
Ach! bo ta praca na ojczystej niwie,
Czyż nie torturą istną jest prawdziwie?
Ach! czy to nie jest praca Syzyfowa,
Od której serce pęka, pęka głowa?
Bo wszędzie, w każdem miejscu, w każdej stronie,
Na miejskim bruku, czy wiejskim zagonie,
Prócz ogólnego niewoli łańcucha,
Co ciało więzi i krępuje ducha,
Co na tak ciężkiej walki o byt brzemię
Zwala nam jeszcze całe wrogów plemię,
1 co nam każę wszystko tłumić w sobie,
Każdy jęk, skargę, zamykać jak w grobie, —
Jest jeszcze drobnych szpilek sieć, co kłuje,
Co każdą chwilę pracy naszej truje.
Sieć to nieznośna, co jak tkań pajęcza,
Jak włosiennica szczelnie nas obsiada
I w każdą chwilę dnia, w myśl każdą wkrada
I ciągle drażni i ciągle udręcza.
Sieć to ohydna — ciągłego szpiegostwa,
Niegodnych pokus, podłości, łotrostwa,
Praw wyjątkowych, zakazów, ukazów,
Które spadają na nas nakształt razów,
Zmuszają drogi nieczystemi chodzić,
Płaszczyć się, schlebiać, bić pokłony niskie
I na przekupstwa wkraczać drogi śliskie
1 samym w błocie po kolana brodzić!
Sieć straszna, która, jak zarazy trądy,
Myśli nam kazi i krzywi poglądy;
Sieć, która sięga do stopni ołtarza,
Modlitwy nasze i wiarę zaraża,
Psuje moralnie, upadla, ogłupia,
A która rośnie wciąż, jakby pleśń trupia,
I pracę naszą tak ciężką, ponurą,
Piekłem prawdziwem robi i torturą...
1 wątpić każę, kiedy z nagłą siłą
Wstecz rzuciin okiem, iż się coś zrobiło.
IX.
I czyż wam jeszcze dziwić się należy,
Że szyderstw zgrzyty słychać śród młodzieży?
Wszakże szyderstwo jedną z naszych broni,
Która od zguby i zgnilizny chroni:
Ten tylko bowiem z przekonaniem szydzi,
Kto czemś się brzydzi, czegoś nienawidzi;
A lepiej może szydzić ze wszystkiego,
Niżli nie szydzić z podłości i złego!
Gdyż bądźcie pewni, że każdy szyderca
Ideał jakiś kryje w głębi serca,
I że jak iskra w popiołach — w tern łonie,
Które nienawiść pali, — miłość płonie!
A dziś tych obu jak desek zbawienia
Trzeba, by chronić nietylko istnienia,
Ale czci własnej, własnego sumienia.
I wy pytacie: „Kto skrzydła zapału
Podciął wam, młode orły i sokoły?
Czemu, jak u nas, za młodości szału
Nie tryska wkoło śmiechów dźwięk wesoły?”
O! ja się dziwię, że my tak żyjemy,
Że my się jeszcze choć czasem śmiejemy,
Kiedy za każdem drgnieniem naszych skrzydeł
Ranią nas klatek druty, więzy sideł,
Kiedy tak wkoło dzieje się ohydnie,
Że nieraz ziemia i świat cały brzydnie
I runąć bierze chęć do jakiejś głębi
Zdała od życia, co tak strasznie gnębi.
X
Mniej nieszczęśliwi byliście zamłodu,
Mniej nieszczęśliwi! Wyście posiadali
Resztki przynajmniej świętych praw narodu,
Które z rozbiorów ocalały fali.
Jeszcze wam świecił łuny blask zachodniej,
I nocy czarnej mogliście urągać,
Z przekleństwem dłonie ku wrogom wyciągać,
Świat cały wzywać na świadectwo zbrodni
I przed historji skarżyć trybunały,
By się wraz z wami oburzał świat cały!
A gdy wam bóle serce rozpierały,
To nad mogiły ojczystej kurhanem,
Z natchnioną lirą, tęsknym teorbanem,
Mogliście śpiewać, szukać ukojenia
W wizjach o misji swojego cierpienia,
I w snach o sławie dawnego istnienia.
Ach! wyście mogli złudne mieć nadzieje,
Że wyzwolenia dzień już może bliski,
Że zorza szczęścia wkrótce zajaśnieje;
I tą nadzieją mocni, wyście spiski
Knuli tajemne, aż nagłym wybuchem
Gdyście wstrząsnęli niewoli łańcuchem,
To walcząc na śmierć z nadzieją rozpaczy,
Jak walczą słabi z falangą siłaczy,—
Pięścią o kule, a o bagnet nożem,—
Wyście umierać mogli!...
My nie możem!
Tak! my nie możem — dziś, nie mamy prawa
Rycerską śmiercią od kuli lub stali
Umierać, jaką wyście umierali.
Bo dziś inaczej stoi kraju sprawa.
Wyście bronili jeszcze praw narodu
I jako naród biegliście na grodu
Zniszczone mury, by pierś swą nadstawić,
By stu ofiarą — tysiąc innych zbawić;
Ale nas wróg już osaczył tak szczelnie,
Że bronić musi każdy z nas oddzielnie
Swojego domu, swojego ogniska,
Uczuć i myśli, imienia, nazwiska, —
Tak iż dziś każda polska pierś warownią,
Co sama musi świętej sprawie służyć,
Sama być strasznych walk i bitw widownią,
A której poddać nie wolno ni zburzyć!
XI
A więc nie dla nas dziś zwodnicze błyski
Złudnych nadziei, co choć miłe duchom,
Lecz nad przepaści brzeg prowadzą śliski,
Ku samobójczym skłaniając wybuchom.
Nie dla nas jęki, skargi, wyrzekania:
To broń zabójcza, i dziś tylko szkodzić
Może jęk każdy, co rany odsłania,
Wskazuje miejsce, gdzie wróg ma ugodzić.
I łzy nie dla nas, co ulgę przynoszą,
Lecz miękczą serca tych, czyją twarz roszą.
Nie dla nas nawet męczeństwa korona
Z waszego czoła, co krwią wyiskrzona
U świata pomsty wołała dla zbrodni.
Dziś niema zbrodni — jest fakt dokonany.
My — niewolnicy, parjasi niegodni,
Co prawa pięści siłą na kajdany
Skazani wieczne — wloką jarzmo twarde,
Nie litość budząc w świecie, ale wzgardę.
XII
My stać musimy, jak na śliskiej skale
Stoi rozbitek, którego już fale
Zimnym pierścieniem objęły za szyję:
Fala wciąż wyżej rośnie, głośniej wyje,
A on nie może drgnąć, nie może ruszyć,
By nie wpaść w przepaść, gdzie wieczna zagłada,
I krzyk rozpaczy musi w piersiach głuszyć,
By go rekinów nie spostrzegły stada
1 nie rozdarły żywcem w okamgnienie.
My stać musimy, jakby na stracenie
Aż po okopy wrogiego obozu
Wysłany hufiec, który mimo mrozu,
Mimo straszydeł i widm ciemnej nocy,
Milcząc stać musi na swym posterunku,
Bez żadnej znikąd nadziei pomocy,
Ani nadziei ratunku!
XIII
Tak nam stać trzeba i tak stać będziemy,
Jak głaz grobowy, jakby posąg niemy,
Stać jak marmuru lub granitu bryła,
Co znaczy miejsce, gdzie Ojczyzna była,
Co na tern miejscu, gdzie stoi — zostanie,
Póki, lub na nią nie runie mogiła,
Lub martwa nie zmartwychwstanie.
Tak dziś stoimy, lecz to nie jest wcale
Snu albo śmierci nieruchome stanie.
Nie! wewnątrz bryły huczą czynów fale,
Pod maską z głazu słychać życia drganie!
My dziś stoimy jak żyjątek roje,
Co gdzieś na morza dnie pracą wiekową
Przez niewidzialnych prawie trudów znoje
Budują wielką ławę koralową,
Która z powodzi morskich fal wyziera
1 morskie fale zwycięsko odpiera.
Więc najprzód bryła otrząśnie się z cieśni
Dawnych przesądów, nie — tradycyj dawnych;
Potem z wad starych oczyści się pleśni,
Wad, co splamiły tyle dziejów sławnych;
A potem zwolna będzie chłonąć w siebie
Każdy błysk słońca lub gwiazdy na niebie,
Z powietrza każdą kroplę rosy marną,
Z ziemi pył każdy, każde piasku ziarno,
Aż wreszcie kiedyś bryła pełna siły
Powstanie z grobu kolumną Samsona,
Zdruzgoce wrogów, zerwie darń z mogiły
I wyzwolenia dokona!
Kiedy to będzie — my jeszcze nie wiemy,
Lecz by tak było kiedyś, tego chcemy.
I w chęć tę zbrojni, bez żałosnych kwileń,
Bez rozpaczliwych wybuchów, wysileń,
Z spieczoną wargą, z ściśniętemi zęby,
Jak trzcina zgięci, lecz twardzi jak dęby,
Z dumnemi czoły, choć z zwisłemi głowy,
Jakby posępny orszak pogrzebowy,
Jakby skazańcy idziem drogą życia,
Głusząc i tłumiąc wszelkie serca bicia.
Idziem powoli, bez światła żadnego
Oprócz nadziei, a idziem dlatego,
Że w naszych sercach młodych, w naszem łonie
Jak słońce świeci, jak pochodnia płonie
To, co w niem nigdy nie zgaśnie, nie zgasło:
Miłości Polski nieśmiertelne hasło!
XIV
Więc się nie dziwcie, żeśmy zimni, biali,
Choć serca nasze krew młodości pali!
Więc się nie skarżcie, żeśmy obojętni,
Choć w sercach naszych tyle uczuć tętni!
Więc nie ciskajcie nam nigdy, o starzy!
Tej najstraszniejszej dla młodych potwarzy, —
Ja was zaklinam na słońce, co świeci,
Na krew ran waszych, śnieg waszej siwizny, —
Nie mówcie nigdy, że u waszych dzieci
Wygasła miłość Ojczyzny!
Lecz dla tej części naszych młodych braci,
Co, mając siły, w próżniactwie je traci,
Co, zakochana w swej własnej osobie,
Ucztuje tylko na Ojczyzny grobie,
A wspólnie nie chce pracować wraz z braty, —
Co na gościniec zdrady chyłkiem zdąża,
Kosmopolitów przywdziewając szaty,
Miękkie, wygodne szaty! — co pogrąża
Myśl w odrętwieniu, a w gnuśności ramię:
Dla tych my także znajdziem hańby znamię,
Znajdziem przekleństwa groźbę piorunową
I potępienia wiekuiste słowo!
XV
Ojcowie nasi! My z waszej spuścizny
Bierzemy tylko jeden klejnot drogi,
A tym klejnotem jest miłość Ojczyzny,
Której nam nigdy nie odbiorą wrogi.
Ach! za ten klejnot, nasz skarb, nasz ratunek,
Które swym dzieciom wiernie przekażemy,
My wieczną miłość i wieczny szacunek
Wam po wsze czasy w ofierze dajemy!
Lecz my nie możem użyć już tej broni,
Z jaką wy szliście z wrogami w zapasy,
Która wam tylko włożyła na skronie
Męczeństwa wieniec...
Dziś już inne czasy!
Wyście być chcieli gromem piorunowym,
Który więzienia jednym rzutem łamie;
My będziem kroplą, co ruchem miarowym
Wywierci otwór w ich bramie.
Wyście Ojczyźnie składali daninę
Z porywów szału, z rozpaczy wybuchów,
Ze śmierci własnej i swe ciała sine
Wieszali u jej łańcuchów;
My jej poświęcim każdą życia chwilę,
Każdy grosz wdowi przyniesiem jej w dani,
Póki w potędze nowej, nowej sile
Nie wstanie z grobów otchłani!
Wyście jak ognie byli, co iskr snopem
Płomienie falą wybuchają jasno,
Lecz, wichrem gnane, gdzieś pod niebios stropem
Bledną po chwili i gasną;
My będziem żarem bez iskr i płomienia,
Podziemnym żarem węgla kamiennego,
Co potężnieje od każdego tchnienia,
Od wiatru wzmaga każdego!
I bronią naszą będzie bezpłomienny
Żar ten, co topi stal, rozsadza skały,
Żar walki ciągłej i pracy niezmiennej,
Powolny, ale wytrwały!...
A jeśli kiedy błysną szczęścia zorze
1 przy tym żarze stopią się łańcuchy,
I prysną więzów piekielne obroże,
Co krępowały wolne polskie duchy;
My wówczas tylko pragniemy jednego
Od tej najlepszej, najszczęśliwszej chwili:
Niech ci, co pierwsi do mety dobiegą,
Rzekną, że bronią tą dziś zwyciężyli,
Tą bronią więzy zerwali przemocy
I rozproszyli precz niewoli cienie,
Którą wśród mroków najczarniejszej nocy
Zaczęło walczyć nasze pokolenie!
To cel nasz cały, jedyne marzenie!