Martiis caelebs quid agam calendis.
Co ja bezżenny w marcowe kalendy
Robię z pękami kwiatów, z kadzielnicą,
Z ogniem na darni? — Dziwią te obrzędy
Ciebie Meceno, i są tajemnicą?
Dowiedz się znawco dwóch mów, to pamiątka,
Gdym omal drzewem nie został zabity;
Odtąd ma Liber z białego koźlątka
I innych zastaw ofiarnik obfity.
W dzień ten, rok rocznie dla mnie tak świąteczny —
Korek z pieczątką wyskoczy z amfory,
Którą już dymek przejął dostateczny;
Od czasów Tulla stoi do tej pory.
Wychyl, Meceno, najmniej sto pucharów
Za przyjaciela zdrowie — i swobodni
Tak biesiadując bez krzyków i swarów
Do dnia białego nie zgasimy pochodni.
Po cóż o Rzym ma cię głowa boleć?
Dak Kotis zbity i jego gromada;
Med w domu własnym lubiący swawolić
Bójką wewnętrzną teraz sam się zjada.
Kantabr, wróg Rzymu odwieczny, nam służy,
Z hiszpańskim brzegiem skuty, choć tak późno —
I Scyta nie chce z nami bić się dłużej
Kiedy cięciwy łuków puścił luźno.
Nie pytaj czy tam ludy gdzie się skarżą;
I żyj dla siebie samego, wesoły;
Bierz, czym cię chwile bieżące obdarzą,
Na bok precz ciśnij poważne mozoły.