Rzeka mego miasta

Miasto moje nocnego nie zażywa ruchu.
Zamiera po dziesiątej. W bawełnianym puchu
ciepłych mgieł, wpiętych w ostrość kominów i wieżyc
piersiami swych pagórków w czarne niebo mierzy,
jak patrycjuszów miasta nieprzystojna córa
czerwony miąższ piorunów zamknąć chce w swych murach
jak w biodrach. W tę noc letnią, pod piorunów warkot
przeciąga się, aż trzeszczą grzesznie drzewa parków.

Są wędrówki w te noce. Od krańca po kraniec,
ogrodów i zaułków zawiły różaniec,
kamienny kwadrat rynku, a potem z kwadratu
pętle, gwiazdy, rozgwiazdy, mrok ssie treść plakatów
stado cieni przemyka do starego rynku,
i mrok zachrapie głucho harmonjami szynków.
Brzmi piosenka przedmieścia. — Podeptać przedmieście,
za wiele tu tych domków w różach i agreście,
za wiele will, ganeczków, złych piesków na straży,
za wiele prostytutek...
 Niech się niki nie waży
iść dalej — park się rozwarł i zawarł za nami,
a kto w cieniach przepadnie — przepadnie jak kamień.
Już twarz ciepła uderza w mur mgły, mur narasta...
— Jest takie miejsce w parku z widokiem na miasto.

W dole epos w skróceniu... W czyściutkich szpitalach
czarna pięść uderzeniem zbyt celnem powala,
rozrzuca w bok ramiona, dusi i unosi...
Gdzieindziej setki innych w napięciu rozkoszy

zapada się w trzask łóżek i nierozmaicie
trzeszczą deski przy końcu i początku życia.
Trzysta tysięcy piersi wzniosło się oddechem
znów opadło z mistycznie nerwowym pośpiechem,
i wstrząsło się w przestrachu...
 — Ej, zacni mieszczanie,
senna zmora was tłucze, trzeszczy to mieszkanie.
To Pełtew, czarna rzeka pod ziemię wepchnięta
po waszych mocnych domów pluszcze fundamentach.
W mieszkaniach dusznych mroczno — nie otwierać okien!
mógłby tu wiatr napłynąć, wolny i szeroki,
wiatr, który niesie katar i mózgi porusza,
i łopoce firanką i szepce coś w uszy,
o miłości i śmierci wolnej i dalekiej...
swobodniejszej od waszej uwięzionej rzeki...

Park westchnął. Mgła się w mózgi wsączyła zdradziecko...
— Młody, wolny poeto, jesteś tu jak dziecko,
płoną ci, płoną w mózgu czerwienią neony,
na miasto krzyk uderza, zgrzany i czerwony,
burą mgłą otulony, jak obłok i gwiazda
strzelasz w wieże czerwienią, a szaloną jazdą
rozwiany płaszcz jak skrzydła bije w głuche okna,
w czarnodoły kamienic, gdzie kwiatuszki mokną,
gdzie we dnie białe panny, w firankowym cieniu
oddają się młodzieńcom w przelotnem spojrzeniu.
Twój krzyk uderzył w miasto...
 Niechże się obudzi,
niech staną w trupich oknach przerażeni ludzie.
Lwom stojącym na straży świt skoczy na piersi,
a na mury potokiem wiersze, ciągle wiersze.
Jakże srebrna pierś orła wygnie się w tym żarze,
jakże w „oknach zbieleją przerażone twarze“.

Znamy swój sens nieważny. Wczesnym świtem, rano,
pod pogodą niebiosów i burzą kasztanów
jest Bernardyński kościół, przy którym w sukience
duchownej Jan ku niebu wciąż podnosi ręce,

by spotkać się nad nami w rozmodlonej wierze
z Ormiańskiego kościoła dwuiglicą wieżyc,
wysoko.
 I jest rzeka głęboko pod ziemią,
w rzeczce zmarłe odpadki, szkło, papiery drzemią
i biją w czarne kraty błyszczące i białe.
Rzeczkę wiercą głęboko rurami kanały,
spływają w tańcu nocy oszalałe szczury.
Rzeczkę ujęto mocno w betonowe mury,
w cieniach wiecznych i mroku pod miastem przepływa.
— Tu żyje moje miasto wielkie i — prawdziwe.

Tutaj chłopcy przedmieścia za murami Lwowa
zbierają się pod miasta kiszką odchodową,
przy betonowym stropie, wielką i odkrytą,
śpiewają o Białoniu i jego bandytach,
noc spędzoną w cegielniach mając na powiekach.
Stamtąd brudna i wolna debuszuje rzeka
i czarnym szumem klei zmęczone powieki.
Jak przekleństwa wrą nurty umęczonej rzeki...

— — — — — — — — —

— Płyń, wodo z brzucha miasta, czarna i cierpliwa.
Wiele jest rzek na ziemi. Pełtew się nazywasz.
Za długo pełna jesteś tajemnic i zbrodni.
Z twoich ciemnych odmętów dobywają głodni
resztki warzyw cuchnących. Po kamyczkach skaczesz,
a jeszcze długo, długo nie będzie inaczej.
Jeszcze długo w ogródkach szczekać będą pieski,
a mieszczańskie córeczki w sukienkach niebieskich
powiewne i różowe, istotki półboskie
będą przed twym zapachem zatykały noski.
Jeszcze trwać musisz Styksem, kiszką odchodową.
— Aż, zdobędziesz się, rzeczko, na ogromną powódź.

Wylej się czarnem gardłem! Nad tobą jest przestrzeń.
Wysadź bruki naziemne, wystrzel na powietrze,

gejzerem w środku miasta wytryśnij do góry,
bryźnij gnojem zgęstniałym na dachy na mury,
raz jeden na zwycięstwo wysil się ogromne,
i o domu rodzinnym moim nie zapomnij.
I środkiem, samym środkiem masz płynąć po mieście.
Wszyscy zacni mieszczanie twoją czarną treścią
oblepią się z radością, wdzięcznie i obleśnie,
zaryczą nawet twoje butownicze pieśni,
pełni trwożnej radości, w służalczych umizgach.
— Pamiętaj, wszystkie brudy masz z siebie wybryzgać,
wyrzucić z siebie wszystkie hańbiące cię ciała.

Aż wytoczysz się wolna, srebrzysta i biała,
połyskliwa i wartka, młoda i wężowa,
— rzeko, prawdziwa rzeko prawdziwego Lwowa.

I wtedy, rzeko inna, rzeko srebrnołuska,
pozwolisz mnie się w twojej czystości wypluskać,
pozwolisz się przebłagać, że w więzienne noce
nie umiałem z innymi nieść buntu i mocy,
i może słowa moje poniesiesz przez wieczność...

— — — — — — — — — —

Tak wyznałem ci, miasto, miłość niedorzeczną.
Ale nie ty, dzisiejsze, przyjmiesz moją spowiedź,
lecz ty, jutrzejszy, znowu uwolniony Lwowie.
Jak grynszpan na twych dachach śpią wczorajsze wieki,
AŻ DO DNIA WYZWOLENIA UWIĘZIONEJ RZEKI.

Czytaj dalej: Orlątko - Artur Oppman