Kawiarnia blagierów

Pod sceptycznie zmrużoną, gazową latarnią
na białych żaglach dymu przepływa kawiarnia,
i mruga wielkiem lustrem, okrągłem jak zero
w gipsowo złotej ramie — ojczyzna blagierów.

Tu wielce fantastyczne przemijają sprawy,
tu biją czarne źródła najczarniejszej kawy,
w pieczarach wnęk wygodnych możemy się zmieścić,
na żaglach gazet płyną cowieczorne wieści,
świat wielki i daleki od rana do rana
tu zbliża się, karleje w rozbłyskanych ścianach.
O szyby, lśniące szyby deszcz złowrogi pluszcze,
w płynnych dymach jak w ljanach egzotycznej puszczy
trwamy. Dymy jak drzewa w lesie tropikalnym
tryskają ponad nami w korony i palmy,
a nad dymami lampy jak owoce tańczą.
Żółte pigwy żarówek, złote pomarańcze
kapią kroplami światła wdół, na w sennej dumie
pogrążone, żałośnie uśmiechnięte mumje.

A szyby deszcz zacina. Noc wstrząsa kawiarnią.
W objęciach lśniących tafli, w sześcianie akwarjum
wpływają przez ogromne, falujące szyby
jedwabiołuskie panie i śliskie jak ryby,
sterując wprost ku lustrom, zderzają się twarzą,
i wiosłując biodrami w falującym gwarze
zmęczone oczy kładą na spłakanej szybie,
ogromne i okrągłe, bezmyślne i rybie.

A w szyby deszcz się wpija, deszcz miljonousty.
— I jesteś, złota klatko — gabinetem luster,
i gabinetem naszych za trudnych wydarzeń,
martwych woskowych figur i woskowych twarzy,
ogrodem schnących kwiatów, przybytkiem mądrości,
ojczyzną naszej czczości i niepotrzebności.

Miasto jest za szybami i świat za szybami,
oby się bóg złej nudy zlitował nad nami,
mrugają wszystkie oczy, znużenie na ustach,
z lodowatym spokojem patrzą na nas lustra,
których lód moje dłonie umęczone chłodzi,
aż do dnia naszych nowych, człowieczych narodzin.

— — — — — — — — — —

Za lasami literek, górami papieru,
rzekami kawy dymi kawiarnia blagierów,
pysk kelnerski ma w herbie popielata flaga,
popielata jak dymy, jedwabna jak blaga.
Tropikalne ćmy tłuką w szklane tafle nocą,
i gazeciarskie kaczki skrzydłami trzepocą,
rżą szachowe koniki, fryzowane głowy
kierując znad szachownic do kul bilardowych,
a kule płyną suknem zielonem jak morze.
Zastygają w bezruchu święci redaktorzy,
dentyści wszystkich zdarzeń, niezwykłych i dziwnych
płyną po czarnych falach spokojnie oliwnych.

W kraju dymów, w szepcąco szeleszczącym światku
ludzie płyną ku sobie na falach wypadków,
pozdrawiają się szeptem, szmerem i szelestem,
zastygają z tragicznie patetycznym gestem,
z kolanem, zgiętem wdzięcznie na drugiem kolanie,
w niepokoju wieczystym i oczekiwaniu.

W strefie martwych zamierzeń kraj dymiący leży.
Rządzą nim despotycznie mistyczni kelnerzy,
wznoszący się wysoko w samowładnej pozie,
w glorji próśb, spojrzeń, żądań, w lamp apoteozie.
Oni — stałych bywalców chronią przed przeciągiem,
na falach kaw i luster trwają jak posągi
nad morzem imion, nudy, katastrof i zdarzeń.

Tu lśnią lustra magiczne i lśnią w lustrach twarze.
Odbity, martwo senny, nieznany świat trzeci
tafla tafli podaje błyszczącej naprzeciw,
tajemnice tak straszne, że twarz kryją ręce,
bo oczy widzą w głębi miljardy — i więcej
pustych twarzy i twarzy. A odbita marność
ucieka w przestrzeń długą, prawie planetarną.
Tylko z błyszczących luster sens wyziera nagi,
a w dymie i w spojrzeniach wielki patos Blagi
pod dalekim sufitem nabrzmiewa i rośnie.

I tutaj nas bóg nudy chłoszcze bezlitośnie.
Tu nas senność zwycięża bezduszna i ckliwa.
Wleczemy się. Będziemy trwać i wyczekiwać
w dymach pozornie górnych, jasnych i podniebnych.
Tylko tym krajom dymów jesteśmy potrzebni,
my — bywalcy, dostojni, olbrzymi i święci,
konsumenci półczarnej, dymu producenci,
których duszność umęcza, a powietrze szkodzi,
których może pochłonie dzień ludzkich narodzin.

— — — — — — — — —

Utoń, ciało wygodnie w pluszowej kanapie.
Tu narodzą się myśli. Stąd wyjdą na papier
czarnemi kolumnami nadzieją się łudzić.
Nie przyjmą ich. Nie trzeba tych słów owym ludziom.
Za kawiarnią krokami rozmawiają bruki.
A ty myśl nad potrzebą niepotrzebnej sztuki,
zakłamuj się poczuciem niezdobytej siły.
Nikomu się te słowa nie będą modliły.

Gdzieś — gdzie warczy historja niespokojnych maszyn,
a których szum złowrogi teraźniejszość straszy,
gdzieś — przed rzeczywistością realną i chlebną
może poznałbyś wreszcie własną niepotrzebność.
Tutaj takiej się wiary nigdy nie doczekasz.
Tutaj — dłoń spracowana prostego człowieka
nie poszuka twej biednej, niepotrzebnej dłoni.
— Oczekujmy — w mistycznej, zadymionej toni
poniosą nas — pod sufit skłębione opary.
Gdzieś za nami w tryumfie poniosą sztandary,
krzyk runie w zimne tafle i łoskot wybuchów
na nas — smutne postaci, zastygłe w bezruchu.
Ledwie czołem o szyby stukniemy jak ryby,
rozłożą się nad nami stolikowe grzyby,
i tak będziemy mijać w samotnej niewierze.
Sceptycznie, drwiąco, władczo patrzą w nas kelnerzy.

Pomyślimy, szepniemy, że jeszcze za wcześnie,
prześpimy się z kimś, razem zbudzimy się we śnie...
Sen, sen się na nas kładzie. Na zawsze pobici
w sześcianie lśniących tafli przesypiamy życie.
Co nocy wschód nas łudzi jutrzenką różową,
i znowu w dni codzienne zapadamy z głową.
A zewsząd tylko wieści, straszne wieści płyną:
— cyfry, zwycięstwa, klęski...
 Pod senną godziną,
za lasami literek, górami papieru,
rzekami kawy dymi Kawiarnia Blagierów,
i małe, ciasne myśli w wielkich mózgach płodzi...
AŻ ZMYJE JĄ I ZNISZCZY DZIEŃ LUDZKICH NARODZIN.

Czytaj dalej: Moje polesie - Tadeusz Hollender